piątek, 27 stycznia 2012

Cywilizacja chrześcijańska, czyli jaka ?

Rozmawiając z nowoczesnymi, liberalnymi katolikami na temat katolickości instytucyj państwowych napotykam zwykle na nieprzezwyciężalną barjerę ideologiczną, uniemożliwiającą szansę porozumienia. Nie mogą oni przyjąć i zaakceptować katolickiego, przedsoborowego rozumienia wolności religijnej, praw człowieka, wolności sumienia i słowa. Nie rozumieją niechęci Kościoła względem demokracji. Z drugiej strony, zastanawiam się, jak powinna wyglądać według nich prawidłowa recepcja deklaracji Dignitatis humanae – albowiem warto podkreślić, że jak dotąd nie znamy prawidłowych, posoborowych przykładów trwałego ułożenia relacji państwo – Kościół. Tradycjonaliści mogą bić jak w bęben w Dignitatis humanae i zarzucać jej współudział w likwidacji państw i społeczeństw katolickich. Dlaczego ? Ano dlatego, że nie ma dziś na świecie kraju niegdyś chrześcijańskiego, w którym utrzymałaby się choćby tak minimalna bariera człowieczeństwa jak pełna ochrona życia nienarodzonych. Rodzina stała się głównym wrogiem państwa a także porozumień i organizacyj międzynarodowych oraz wiodących koncernów. Idea „praw człowieka”, która niezdrowo fascynowała inspiratorów Dignitatis humanae, zrzuciła dziś swą maskę ukazując, czemu faktycznie ma służyć. Dzisiejsze „lewa człowieka” służą uzasadnianiu promocji szeroko rozumianej cywilizacji śmierci, a więc dokładnego przeciwieństwa cywilizacji chrześcijańskiej.

O ile można powiedzieć, że Kościół Posoborowy jakoś tam wypełnia misję akukumeniczną czy synkretyczną zaprojektowaną podczas Soboru Watykańskiego II, to w dziedzinie praw człowieka żadnych sukcesów nie ma: chrystianizm się cofa, cierpi prześladowania, a jego nauka jest coraz gorzej rozumiana i przyjmowana. Nie o to chodziło nawet według zapisów akatolickiego dokumentu o wolności religijnej!

Liberalnym katolikom zdaje się, że Kościół chciałby rządzić sumieniami jedynie za pomocą ustaw i pałek. Nic bardziej błędnego! Jest to projekcja metod współczesnych na czasy ancien regime’u. Tymczasem w układzie klasycznym to nie prawo zmieniało ludzi, ale było ostatnim elementem wprowadzanym, by pertyfikować instytucje. Nie narzucisz ludziom religijności, ale jeśli ludzie są religijni, to powinni to również wyrażać poprzez swoje instytucje społeczne i państwowe. Należy zatem opisać etap wcześniejszy, jak chrystianizowała się cywilizacja. Jest to kluczowe dla zrozumienia myśli integrystów katolickich i umożliwia prawidłowe rozumienie proporcyj pomiędzy ewangelizacją a katolicką nauką społeczną. Dopiero taka cywilizacja, oparta na większości społeczeństwa, mogła wprowadzać w życie mechanizmy prawne chroniące ją przed błędnowierstwem, wolnomyślicielstwem i innemi „majaczeniami szaleńców”, jak napisałby Grzegorz XVI.

Pragnę zamieścić tu na prawie cytatu fragment książki x. Michała Poradowskiego pt. „Palimpsest”.

Właśnie takie społeczeństwo, jak opisane poniżej, miało prawo i obowiązek sakralizować swe pewne najważniejsze instytucje. Nie oznaczało to równocześnie, iż państwo przeistaczało się w teokrację. Koncepcje karania grzechów prywatnych, takich jak cudzołóstwo czy naruszenie postu, nigdy nie były częścią doktryny katolickiej. Jakkolwiek u niektórych teologów zdarzały się takie pomysły, to jest to zdecydowana mniejszość, jakościowa i ilościowa. Znacznie częściej statystycznie utopie te próbowali wdrażać heretycy, zwłaszcza kalwiniści i ich epigoni. Po tem wyjaśnieniu milknę i oddaję głos śp. Xiędzu Michałowi.


Zdaniem biskupa Marcela Lefebvre’a (konferencja w Barcelonie, 29 XII 1975), "cywilizacją chrześcijańską" jest jedynie taka cywilizacja, której centrem, "sercem", "mózgiem", źródłem i natchnieniem jest Eucharystia, czyli że nie wystarczy, aby jakaś cywilizacja przyjęła tylko zasady moralności chrześcijańskiej, lecz, żeby mogła być w rzeczywistości "chrześcijańską", musi czerpać swe wartości i zasady, a przede wszystkim siłę duchową z Eucharystii, gdyż to głównie Eucharystia jest źródłem życia prawdziwie chrześcijańskiego; jest ona źródłem i natchnieniem całej twórczości we wszystkich dziedzinach życia. (..) Nadto, kluczowe jest uczestnictwo wiernych w Ofierze Mszy Świętej, przez przystępowanie do Komunii świętej, jako najdoskonalszego źródła życia wewnętrznego, życia Łaski Bożej, jako pokarmu dla duszy i ciała człowieka, członka mistycznego ciała Chrystusa Pana, którym jest Kościół. To z tego świadomego uczestnictwa tryska źródło "cywilizacji chrześcijańskiej', czyli twórczość społeczeństwa chrześcijańskiego, jego kultura i cywilizacja.

Już we wczesnym średniowieczu istnieje pełna świadomość tego "misterium", stąd też cała twórczość człowieka średniowiecza jest przeniknięta mistyką Eucharystii, bo to ołtarz, zawierający relikwie świętych, na którym dokonuje się to misterium Przeistoczenia- Ofiary, uświęcony obecnością realną Chrystusa Pana, staje się centrem całego życia społeczeństwa średniowiecznego. Stąd też wspaniałe katedry, które przede wszystkim chronią ów Ołtarz - Tabernakulum, a więc EUCHARYSTIĘ, czyli samego Chrystusa Pana Eucharystycznego.

Czy to "ukryty" w tabernakulum, czy też "wystawiony" w monstrancji, Chrystus – Eucharystia jest obecny w całym prywatnym i publicznym życiu człowieka- chrześcijanina średniowiecza. Wszystko jest dla Niego i przez Niego, wszystko jest dla Jego chwały, jako wyraz pamięci i miłości wiernych.

(..) To katedra staje się centrem życia społecznego, to w niej, w jej kaplicach mają swe siedziby wszystkie cechy, czyli ówczesne związki zawodowe, to w tych kaplicach umieszcza się nauka i wychowanie, czyli całe szkolnictwo od ochronek aż do uniwersytetu; to w tych katedrach zbiera się cała wspólnota na wszelkie narady, to w niej funkcjonuje sądownictwo, bo ona jest centrem życia całego miejscowego społeczeństwa, będąc Domem Bożym, w którym Bóg jest stale obecnym w Eucharystii. To w katedrze czci się Boga nie tylko Najświętszą Ofiarą, czyli Mszą Świętą, ale także najwspanialszymi nabożeństwami, śpiewami gregoriańskimi i najcudniejszą muzyką na organach.

Katedra stała się w średniowieczu nie tylko symbolem chrześcijaństwa, a przede wszystkim żywym ośrodkiem życia duchowego, wszelkiej pracy i twórczości ludzkiej. (..) Stąd ta cywilizacja, która rodzi się w katedrze, żyje w katedrze i rośnie z natchnienia wiary jest w rzeczywistości chrześcijańską i zasługuje na tę nazwę.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Czy odstawić do lamusa św. Tomasza z Akwinu ?

… pyta jeden z najbarwniejszych tradycjonalistów polskich pan Piotr Koc … i odpowiada, że jakkolwiek sam św. Tomasz miał rację, to „Filozofia tomistyczna to pod względem naukowym kompletnie anachroniczny zabytek dawno minionej epoki – tomizm jest dziedziną odtwórstwa historycznego a nie filozofii” . Posiłkuje się przy okazji arcyciekawem podejściem x dr. Grygiela, zastanawiającego się nad relacją fizyki do teologji.


Doskonale rozumiem te pokusy. Sam im również podlegam jako zainteresowany teologją przedstawiciel innych nauk pomocniczych. Wielokroć na tym blogu posiłkowałem się teorją organizacji i zarządzania, by wskazać na niewłaściwość działalności posoborowej i uważam te rozważania, np. odnośnie do ekumenizmu (akukumenizmu) za celne i trudne do obalenia. Gdyby posoborowie funkcjonowało sprawnie i skutecznie, mógłbym popaść w błąd naturalizmu, a więc postrzegania Kościoła wyłącznie jako organizacji, zapominając o jego nadprzyrodzonym charakterze i pochodzeniu. Na szczęście jednak dla mnie współczesny Kościół działa wyjątkowo zgodnie z prawem Koźmińskiego „każda organizacja funkcjonuje tak źle, jak jest to tylko możliwe”. Póki co, jestem bezpieczny, więc mogę zająć się pokusami dotykającemi moich bliźnich.

Wiemy, że nasza religja jest niesprzeczna z nauką, a zatem możemy korzystać ze wszelkich współczesnych osiągnięć myśli i techniki, by wyjaśniać nurtujące nas kwestje. Ale możliwość rewizji dotychczasowych założeń teologji jest bardzo ograniczona, obowiązują nas nie tylko dogmaty i ich interpretacja, ale również całość dotychczasowego nauczania o charakterze nieomylnem. Tem różni się teologja od np. geologji czy astronomji, w których jedno odkrycie może być – nomen omen – przewrotem kopernikańskim.

Zatem metodologja nauk pomocniczych może być przydatna tam, gdzie podejście klasyczne nie opisuje rzeczywistości w sposób zadowalający. Dla przykładu: wiele twierdzeń interpretujemy w sposób odbiegający od literalnego rozumienia ich treści. Zdanie „poza Kościołem nie ma zbawienia” nie jest interpretowane poprawnie przez feeneyistów, wykluczających możliwość zbawienia u osób nieochrzczonych wodą. Być może da się ten dogmat zapisać w języku naturalnym w sposób bardziej ścisły i jednoznaczny korzystając z operacyj logicznych w modelach którejś z logik nieklasycznych.

Nie możemy też zapominać, że przydatność nowych metod i technologij ograniczona jest do bardzo zaawansowanych zagadnień. Metodyka św. Tomasza ma poważny problem z inteligencją pozaziemską i może dać nam błędne rozwiązania, ale pamiętajmy, że póki co nie spotykamy codziennie kosmitów. Natomiast codziennie dokonywamy wyborów etycznych rozstrzyganych całkiem dobrze przez klasyczną logikę dwuwartościową. Podstawowe problemy 99 % wiernych zamykają się w Ewangelji, dekalogu i przykazaniach kościelnych. To są problemy duszpasterskie, któremi zajmował się w swoim czasie Sobór Watykański II i nic nie pomagając Kościołowi, pogłębił jego kryzys. Analogicznie, właściciel zwykłego zieleniaka nie musi inwestować setek tysięcy złotych w system wspomagania decyzyj opierający się na logice parakonsystentnej, a więc funkcjonujący w warunkach niepełnej informacji i dużej niepewności co do oczekiwań konsumenta. Nie udawajmy, że musimy strzelać z armaty do wróbla. Ani nie udawajmy, jak nauczyciel plastyki czy przysposobienia obronnego w gimnazjum, że ich przedmiot jest dla uczniów najważniejszy.

Uważajmy także, by pod płaszczykiem nowoczesnej nauki nie wprowadzała się herezja. Posoborowi pasjonaci współczesnej filozofji są ostatnimi osobami, po których spodziewałbym się znajomości i aplikacji jakiejkolwiek wewnętrznie spójnej logiki. Poheglowskie sieroty pseudohumanistyczne stanowią regres a nie progres względem filozofji realistycznej takiej jak tomizm.

Podsummowując, tak jak Pan Piotr słusznie piętnuje utożsamianie katolicyzmu z koronkami i pomponami, tak ja dorzucam do tej myśli przestrogę przed teologicznem gadżeciarstwem. Aby Kościół przetrwał i rozwijał się w XXI wieku, doprawdy nie musi aplikować do katechizmu codziennego wiernych aplikacji mechaniki kwantowej tudzież modelu atomu. Natomiast niech katoliccy uczeni zajmują się tą problematyką z pożytkiem dla wiedzy, Kościoła i samych siebie.

czwartek, 19 stycznia 2012

Akukumenizm a prozelityzm

Tygodniowy sabat akukumeniczny jest rokrocznie okazją do powiększania mętliku pojęciowego w głowach wiernych. Posoborowi dominikanie przypomnieli z tej okazji wypowiedź o. Jacka Salija pt. Ekumenizm - synkretyzm – prozelityzm . Znany duchowny przestrzega w tekście przed religijnymi wilkami w owczej skórze, ale mówi to tylko o heretykach podstępem werbujących do swych sekt w Kościele katolickim. Jednak reszta jego wypowiedzi jest nie do przyjęcia. Mniejszym skandalem jest pogląd Jacka Salija OP na ekumenizm, definiowany jako przezwyciężanie wzajemnych uprzedzeń i niesprawiedliwych stereotypów, dialog o wierze oraz realizowanie duchowej wspólnoty między chrześcijanami różnych wyznań, w zakresie, jakim jest ona możliwa. Bo to „zaledwie” strata czasu, odwracająca uwagę od istoty zadań kapłańskich. Definicja prozelityzmu o. Salija budzi jeszcze większy sprzeciw:

Prozelityzm jednak – czyli werbowanie na członków swojej wspólnoty z naruszaniem godności osoby ludzkiej oraz zasad lojalności wobec innych grup wyznaniowych – kłóci się nie tylko z duchem ekumenizmu, ale w ogóle z duchem Ewangelii.


Żeby było jasne: Salij pisze tak o każdym prozelityźmie a nie tylko o kaptowaniu katolików przez błędnowierców. Gdzie pogrzebany jest pies i gdzie poniewierany jest honor Zakonu Kaznodziejskiego ?

1. Tradycyjna definicja prozelityzmu, jaką znajdziemy choćby w słownikach języka polskiego, nieskalanych wirusem akukumenizmu, jest bardzo przejrzysta: prozelityzm – dążenie do nawracania innych na swoją wiarę, do pozyskania zwolenników jakiejś idei. (Kopaliński). W języku przedsoborowego katolicyzmu prozelityzm był mniej więcej tożsamy z działalnością misyjną.

2. Salij OP i posoborowcy ogółem mówią w tej sprawie językiem Światowej Rady Kościołów. Możemy przeczytać u baptysty Sielickiego: Rada określa prozelityzm jako namawianie „chrześcijan należących do jednego Kościoła do przejścia do innej denominacji za pomocą odwrotnych środków niż chrześcijańska miłość, środków, które naruszają wolność i godność, oraz które zmniejszają zaufanie do chrześcijańskiego świadectwa Kościoła”.

Zauważmy, że błędnowiercy – w tem posoborowcy – przedkładają lojalność względem innych grup wyznaniowych ponad Boga i Jego Prawdę. Pokazuje to, iż akukumenizm posoborowy w praktyce sprowadził tę religję do mianownika wszystkich innych wyznań chrześcijańskich, sposród których żadne nie aspirowało do miana jedynego posiadającego pełnię prawdy i Objawienia Bożego. Takie było źródło protestanckiego ekumenizmu w wiekach XVIII i XIX.

3. Posoborowców zdają się nie obowiązywać zatem nakazy moralne dawane katolikom:

Uczynki miłosierne względem duszy

1. Grzeszących upominać
2. Nieumiejących nauczać

ani nauczanie w zakresie tzw. grzechów cudzych
3. Zezwalać na grzech.
4. Pobudzać do grzechu.
5. Pochwalać grzech drugiego.
6. Milczeć, gdy ktoś grzeszy.
7. Nie karać za grzech.
8. Pomagać do grzechu.
9. Usprawiedliwiać czyjś grzech.

Tem w praktyce jest realizowana przez nich droga akukumenizmu i potępianie prozelityzmu. Podkreślę tu po raz kolejny, że stanowisko o. Salija nie jest radykalne w religji posoborowej. Jest identyczne z postawą uzgodnioną z prawosławnymi w Balamand (por. Deklaracja z 1993 r. wraz z komentarzem ).

Podsummujmy zatem:

W przeszłości prozelityzm był często synonimem ewangelizacji. Rzeczywiście, Sobór Watykański II stwierdził prawo Kościoła do prowadzenia pracy ewangelizacyjnej i do zdobywania konwertytów (AG 7, DHu 13-15). Dzisiaj jednak prozelityzm ma niemal zawsze znaczenie ujemne i oznacza zmuszanie ludzi lub manipulowanie nimi tak, żeby przyjęli taką, a nie inną wiarę. Wspólnoty religijne i świeckie wiele razy potępiały tę odmianę prozelityzmu; wystąpił przeciwko niej także Sobór Watykański II (AG 13, DHu 4). W dialogu ekumenicznym z Kościołami wschodnimi prozelityzm jest jednym z zagadnień umieszczonych w oficjalnym programie.

Gdyby zastosować tę samą metodę zmiany rozumienia pojęć do homoseksualizmu, jaką potraktowano prozelityzm, posoborowcy musieliby nazywać go równoprawną formą orientacji seksualnej polegającej na pociągu seksualnym do osób tej samej płci. Nie muszę mówić, jak zdemolowałoby to teologię moralną. Celowo używam drastycznego przykładu, by pokazać skalę manipulacji Salija. Oto wymierny owoc akukumenizmu.

środa, 18 stycznia 2012

Piotruś … ksiądz

Bractwo św. Piotra ma środowiskową ksywę „Piotrusie”. Ukazuje ona, że FSSP jest zasadniczo niegroźne dla modernistów i znajduje się na obrzeżach najszerzej pojętych ruchów mających na celu uzdrowienie Kościoła. Jakkolwiek bardzo wielu członków Bractwa zachowuje i wyznaje doktrynę integryzmu katolickiego, to zdolność bojowa całości jest bardzo niska. No chyba, że użyjemy definicji Stefana Kisielewskiego: „bojowy, to taki, który bardzo się boi”.

Od pewnego czasu jest w sieci blog jednego z członków Bractwa, x. dr. Wojciecha Grygiela. Trzeba zająć się nim ponownie (por. „Polska bieda” ), ponieważ tamtejszy gospodarz ogłosił ostatnio manifest:

„jestem chyba jedyną osobą, która otwarcie i publicznie punktuje SSPX, stąd całe odium na mnie”
.

Owo "odium" pojawiło się w komentarzach pod jedną notką, wskazując po raz kolejny, że x. Grygiel ma istotne kłopoty z percepcją otaczającej go rzeczywistości. Kiedyś sądził, że „Oda do pałkarza wiadomego Bractwa” jest o nim , , potem, że jemu nadane zostało pseudo „młot na posoborowie”, a ostatnio uznał Kronikę Novus Ordo za ekspozyturę lefebrystów.





Motyw Bractwa św. Piusa X jest faktycznie najczęstszym w twórczości blogowej x. Grygiela. Na 12 wpisów wg stanu na dzień dzisiejszy, tematykę tę porusza 4 spośród nich. Przyjrzyjmy się bliżej temu „punktowaniu”:

1. ZAGADNIENIE WARUNKÓW BRZEGOWYCH

Tytułowe warunki brzegowe odnoszą się do zaistnienia w Kościele Posoborowym stanu wyższej konieczności, dyspensującego od posłuszeństwa Stolicy Apostolskiej. X. Grygiel nie podziela tego poglądu, ale nie prezentuje swojego stanowiska, bo jego „wyłuszczenie znacznie przekracza objętościową przyzwoitość eseju. Nie burzy to jednak intelektualnej harmonii tak, jak pytanie o legalność funkcjonowania apostolatów Bractwa św. Piusa X na terenie diecezji bez misji kanonicznej, udzielonej przez lokalnego ordynariusza, a nie przywoźnego purpurata.” Albo x. Grygiel nie wie, co znaczy ten termin albo nazywa w ten sposób z nieznanych nam przyczyn kard. Dziwisza. Nie wiem, co gorsze. To znaczy, wiem, ale nie powiem – zupełnie jak x. Grygiel.

Kluczem do oceny FSSPX jest stwierdzenie lub niestwierdzenie istnienia kryzysu Kościoła usprawiedliwiającego działanie w wyższej konieczności. Kodeks prawa kanonicznego z 1983 r. jest w tym zakresie znacznie bardziej liberalny niż KPK 1917, a pod jego reżymem Bractwu jest o wiele łatwiej uzasadnić swoje postępowanie, bo wystarcza do tego subiektywne przekonanie duchownych i oddających się ich opiece wiernych.

Czy stan wyższej konieczności istnieje np. w archidiecezji krakowskiej, jeśli jej biskup toleruje na swoim terenie dwóch piotrusiów, a wszystkich innych duchownych skutecznie zniechęca do celebrowania Mszy w klasycznym rycie rzymskim ?!

2. POD OSŁONĄ PREAMBUŁY

Są to rozważania x. Grygiela na temat możliwego statusu kanonicznego FSSPX po osiągnięciu porozumienia z Watykanem. Można je traktować jako wyważanie otwartych drzwi, albowiem kwestja skutecznej egzempcji od lat zaprząta głowy osób dopuszczających porozumienie.

3. MAM GARAŻ, ALE SIĘ W NIM NIE MODLĘ

Tego bełkotu nawet się nie da streścić. Pośmialiśmy się raz i wystarczy.

4. O TRADSACH, KTÓRZY WOLĄ BYĆ NAUCZANI PRZEZ TUŁACZY

To z kolei parafraza listu nadesłanego do Kroniki Novus Ordo Xiądz Grygiel przypomina, że członkowie FSSPX są tułaczami. Tradycjonaliści korzystający z ich posługi nie są lepsi niż bohaterowie Kroniki Nowej Ordy, bo też łamią prawo kanoniczne. Szkoda, że niektórzy nie widzą różnicy między działaniem wynikającem z lenistwa i niedouczenia a chęcią niesienia wiernym posługi duszpasterskiej.

I to jest wszystko. Z wielkiej chmury mały deszcz. Xiądz Doktor tak się przyzwyczaił do posoborowego ględzenia w stylu wspominanych w Obłudniku Powszechnym „teologów wieku XX”, że nie jest w stanie (choć najwyraźniej chce) podjąć polemiki zrozumiałej przez stronę posługującą się filozofją realistyczną. Przekazuje jedynie swoje uczucia względem Bractwa, co jednak nie może zastąpić dyskusji.

A przecież nie wszystko wszędzie i zawsze w FSSPX jest idealne. Krytyka może mu pomagać, nawet jeśli znajdą się tu i ówdzie „pałkarze Bractwa” odrzucający każdą formę i treść polemiki. W swoim czasie dyskutowałem z jednym z kapłanów FSSPX nt. kanonizacyj i jakkolwiek był to twardy, męski spór, to tuszę, że przyniósł dobre owoce. Również od kapłana Bractwa św. Piotra mam prawo oczekiwać, aby nie był piotrusiem czy też wręcz … Piotrusiem Panem.

sobota, 14 stycznia 2012

50 lat akukumenizmu w Warszawie …

W przededniu kolejnego „tygodnia ekumenicznego” „Gość niedzielny” relacjonuje, jakie były początki tej zarazy w Warszawie: jeszcze przed rozpoczęciem Soboru Watykańskiego II, krocząc śladami Jana XXIII, AD 1961 zorganizowano sekcję ekumeniczną przy kurji metropolitalnej, a 10 stycznia 1962 odprawiona została pierwsza Msza o jedność chrześcijan, na którą zaproszono okolicznych niekatolików. Oczywiście Msza była normalna, po łacinie, a goście nie udzielali się czynnie podczas liturgji. Nie było też mowy o interkomunji. Ale zaledwie kilkanaście dni później polscy duchowni nawiedzili nabożeństwo prowadzone przez pastorów luterańskich, a potem już poleciało !

Jeszcze za czasów prymasa Stefana Wyszyńskiego i za jego pozwoleniem homilię po Ewangelii wygłaszał przedstawiciel innego wyznania chrześcijańskiego. To niespotykana praktyka w Kościele powszechnym. W związku z tym watykańska Kongregacja Nauki Wiary indagowała w tej sprawie następcę kard. Wyszyńskiego, prymasa Józefa Glempa, zwracając uwagę, że tego typu praktyki są niedopuszczalne. Kard. Glemp argumentował, że taki zwyczaj ukształtował się za czasów Prymasa Tysiąclecia i trudno byłoby się z niego Kościołowi katolickiemu w Polsce wycofać. Obecnie jest już oficjalne pozwolenie z Watykanu na to, aby podczas Mszy św. homilię głosił duchowny niekatolicki.


Dodajmy od siebie: jest jeszcze gorzej, albowiem wielu partnerów w dialogu akukumenicznym nie ma kapłanów, nie ma ważnej sukcesji apostolskiej. Ale piszę dziś nie o tem, wróćmy zatem do gomułkowskiego „adremu”. Jak podaje GN:

Oprócz całej plejady ekumenistów katolickich na czele z abp. Alfonsem Nossolem, bp. Bronisławem Dembowskim, śp. bp. Władysławem Miziołkiem i bp. Tadeuszem Pikusem, kazania u św. Marcina głosili m.in. duchowni, czołowi przedstawiciele swych Kościołów: bp Zygmunt Michelis, ks. senior Jan Walter, ks. Jan Hause, bp Janusz Jagucki (luteranie); bp Jan Niewieczerzał, bp Zdzisław Tranda (do dziś jest jednym z najwierniejszych uczestników nabożeństw świętomarcińskich), ks. Władysław Pachalis-Ochędoski, ks. Bogdan Tranda (ewangelicy reformowani); ks. prof. Witold Benedyktowicz, ks. Janusz Ostrowski, ks. Adam Kleszczyński, ks. superintendent Adam Kuczma, bp Edward Puślecki (metodyści); ks. Michał Stankiewicz, ks. Aleksander Kircun-senior, ks. Adam Piasecki, ks. Zdzisław Pawlik (baptyści); ks. Edward Czajko (zielonoświątkowiec); bp Tadeusz Majewski, ks. Henryk Dąbrowski (polskokatolicy), abp Jeremiasz, ks. dr Henryk Paprocki (prawosławni).

Jeśli ekumenizm ma prowadzić do jedności chrześcijan, to 50 lat pracy na tym odcinku powinno przynieść już jakieś owoce. Niestety, nic mi nie wiadomo, aby jacykolwiek niekatoliccy uczestnicy tych spotkań albo sami się nawrócili albo – co byłoby optymalne – doprowadzili do unij z Rzymem swoich związków wyznaniowych. Nie mówię, by np. cerkiew prawosławna w Polsce już tę jedność umocniła (wtedy Jan XXIII czy s. Lossow zasługiwaliby na beatyfikację i pomniki), ale nasi rodzimi heretycy – polskokatolicy czy marjawici – jaknajbardziej powinni byli powrócić do Kościoła. Jeśli te cele nie zostały osiągnięte, to każdy w miarę rozgarnięty człek powie, że para idzie w gwizdek.

Idzie, a nawet i dzwoni, dokładnie jak sienkiewiczowski djabeł ubrany w ornat i na Mszę dzwoniący. Jeśli bowiem doczytamy sobie, jak osiągane są dziś wymierne sukcesy ekumeniczne Benedykta XVI w zakresie doprowadzenia do jedności z Kościołem konserwatywnych wspólnot anglokatolickich, to okaże się, że posoborowy szyld akukumeniczny jest tamą dla prawdziwego ekumenizmu.

Paweł Rodari i Andrzej Tornielli przedstawiają w książce „Atak na Ratzingera”


kulisy przygotowywania konstytucji apostolskiej Anglicanorum coetibus: kard. Levada ogłosił 20 października 2009 r. informację o publikacji dokumentu, zanim istniała jego ostateczna wersja. Ojciec Święty podpisał dokument 4 listopada, a więc w dwa tygodnie później. Ale co najciekawsze, przed podjęciem decyzji nie konsultowano się z posoborowymi episkopatami – angielskim, jankeskim i australijskim. O sprawie nie wiedział również herezjarcha anglikański „abp” Rowan Wiliams, a kard. Walter Kasper, ówczesny szef Kongregacji ds. popierania jedności chrześcijan, był wyłączony z procesu decyzyjnego. Tylko dzięki tem działaniom, uznanem przez posoborowców jankeskich i brytyjskich za całkowite złamanie zasad kolegializmu, udało się doprowadzić do promulgacji ww. konstytucji apostolskiej. Anglokatolicy doskonale wiedzieli, kto jest przeciwny ich powrotowi do Kościoła i to na ich życzenie wrogowie katolicyzmu i potencjalni sabotażyści zostali wyeliminowani z partycypacji w przygotowywaniu Anglicanorum coetibus.

To nie złudzenie, że wychodzi nam iście orwellowska dialektyka. Bolszewicy rzekomo walczyli o pokój, a faktycznie byli (i są!) największem zagrożeniem dla niego. Dokładnie na tych samych zasadach największem zagrożeniem dla nawracania innowierców na katolicyzm są posoborowi działacze ekumeniczni. Jeśli jacyś hodurowcy czy kozłowici zechcą kiedyś powrócić na łono Kościoła, niech się ich strzegą !!

środa, 11 stycznia 2012

Ks. Robert Skrzypczak szuka klucza do Vaticanum II

Po dłuższej przerwie zajrzałem do Gościa Niedzielnego, by sprawdzić, czy głos nierozsądku Franciszka Kucharczaka pozostaje jedynem stanowiskiem pisma na tematy najnowszej historji Kościoła. I doznałem pozytywnego zaskoczenia za sprawą rozmowy x. Tomasza Jaklewicza z x. Robertem Skrzypczakiem.




Tematem wywiadu jest nowowydana książka x. Skrzypczaka pt. „Chrześcijanin na rozdrożu” , której podtytuł brzmi „Kryzys w Kościele posoborowym”. Stanowisko kapłana – absolwenta warszawskiego seminarjum neokatechumenalnego Redemptoris Mater – jest w tej sprawie następujące:

Sobór nie został jeszcze całkowicie wprowadzony w życie. (..) Rabini opowiadają, że Bóg zostawił cały worek kluczy i człowiek musi znaleźć właściwy, aby mógł otworzyć Torę. My dziś jesteśmy w analogicznej sytuacji, mamy worek kluczy pochodzących z różnych środowisk kościelnych, teologicznych. Musimy znaleźć ten, który pozwoli nam odczytać sobór, z założenia mający wywołać wiosnę Kościoła.

Wnioski są więc następujące:
1. Dotychczasowa recepcja V2 nie doprowadziła do wiosny Kościoła.
2. Trudno traktować dotychczasową, wciąż obowiązującą interpretację V2 jako coś, czemu należy być posłusznym.

Następne wypowiedzi x. Roberta w zasadzie współbrzmią z myślą sformułowaną zaledwie kilka dni temu na blogu Z tem, że ja traktuję model posoborowy Kościoła jako wytwór i pochodną czasów rewolty uniwersyteckiej 1968 r., w którym inne czynniki można pominąć, gdyż są irrelewantne, a x. Skrzypczak mówi jedynie o wirusie 1968 r., który zaraził wielu kapłanów, świeckich i samą instytucję Kościoła. A nawet, uwaga ! Doprowadził do epidemji. Jej skutkiem jest faktyczny zanik relacji chrześcijan z Bogiem. Pozostają wartości jako piękne hasła, które wszakże mogą być rozmaicie zinterpretowane. Podsummowuje te rozważania:

Fenomen roku 1968 nałożył się na entuzjazm odnowy soborowej i wielu uznało, że to jest to samo. Te dwa nurty się pomieszały. (..) Ksiądz prymas Wyszyński słusznie uważał, że odnowa soborowa powinna być wprowadzana w Polsce roztropnie i stopniowo . Wiedział, że w sytuacji, kiedy Kościół jest prześladowany, nie można sobie pozwolić na osłabienie jego tkanki procedurami reformowania.

Kard. Wyszyński był przeciwnikiem posoborowych rewolucyj (mówi się – chętnie bym to zweryfikował – że głosował przeciw kilku konstytucjom soborowem, co w czasach JP2 miało stanowić przeszkodę dla … jego beatyfikacji), a zatem można stwierdzić, że według x. Skrzypczaka konieczna jest recepcja zgodna z hermeneutyką ciągłości.

Według x. Skrzypczaka kluczowem starciem „chorych” i „zdrowych” katolików była sprawa encykliki „Humanae Vitae” i krytyki, jaka później spadła z kół posoborowych (kard. Suenens, kard. Alfrink i inni) na Pawła VI. Był to pierwszy przypadek, gdy do nauczania papieskiego katolicy podeszli jak do opinji, z którą można dyskutować. Aż dziwne, że dla symmetrji nie powiedział o tradycjonalistycznym ruchu oporu przeciw deformom posoborowem.

Xiądz Skrzypczak pozostaje w tym wywiadzie na pozycjach wojtyljanistycznych (por. „Za kulisami konklawe”) , ale w istotnie złagodzonej formie. Owszem, twierdzi, że Jan Paweł II odbudował autorytet Piotra i dał nowy impuls chrześcijaństwu, spełniając pragnienie Soboru. Ale pisze też:
Mam wrażenie, że kryzys gdzieś przeczekał epokę Jana Pawła II i tak jak niegdyś zwalił się na plecy Pawła VI, dzisiaj uderza z całą siłą na Benedykta XVI, chcąc wywołać efekt „acedii”, czyli duchowego zniechęcenia.

Receptą na aktualny kryzys Kościoła mają być w opinji Autora „Chrześcijanina na rozdrożu” nowi święci i błogosławieni – Matka Teresa, Jan Paweł II, ojciec Pio, siostra Faustyna czy x. Jerzy Popiełuszko. Ale warunkiem koniecznym dla tego celu będzie zafascynowanie nimi współczesnej młodzieży, która także w Polsce, nie jest szczególnie zainteresowana życiem duchowem.

Czyli: szukajmy klucza !! A ja ponownie powtórzę, że klucz ów może znajdować się w innym worku niż ten zatytułowany "recepcja Soboru Watykańskiego II"

sobota, 7 stycznia 2012

Wolna sobota ….

Przeglądałem sobie kiedyś z nudów „almanach prezydencki”, by przeczytać w nim, że koncepcja weekendu składającego się z soboty i niedzieli narodziła się w Stanach Zjednoczonych, gdzie związki zawodowe dostrzegały, że żydowscy pracownicy brali sobie wolne w sobotę, by święcić szabat. Można zatem rzec, że koncepcja ta ma podłoże ekumeniczne, czy też może ściślej – międzyreligijne.


Wcześniej w naszej cywilizacji dominował model sześciodniowego tygodnia pracy, w którym wolny dla większości ludzi był tylko dzień święty – niedziela. To oczywiście pewne uproszczenie, bo my, katolicy, mieliśmy bardzo wiele świąt nakazanych, w które się również nie pracowało. Ale i w dawnych czasach przedłużano sobie cotygodniowy odpoczynek. Historja zapamiętała to w różnych kontekstach. W Polsce – pejoratywnie, pod hasłem „szewskiego poniedziałku”, a więc dnia, w którym kontynuowano picie na umór. Ale Anglosasi znają go jako „święty poniedziałek”, tradycyjny dzień absencyj, znany i tolerowany przynajmniej od czasów industrializacji.

Czy jest jakaś różnica między weekendem składającym się z soboty i niedzieli a weekendem obejmującym niedzielę i poniedziałek ?

Myślę, że tak. Układ aktualnie stosowany powoduje, że to sobota stała się ulubionym dniem tygodnia większości ludzi. Bowiem jest to pierwszy dzień odpoczynku, podczas gdy niedziela to już oczekiwanie na powrót do kieratu. Sporo ludzi spędza weekend w następujący sposób: w piątek wieczorem impreza (bynajmniej niezgodna z pokutną naturą piątku, którą powinniśmy szanować!), w sobotę – odsypianie szaleństwa, w niedzielę: załatwianie spraw zalegających przez cały tydzień. Albo nieco inaczej: w piątek spotkanie ze znajomymi, bo dzięki temu można później udać się na odpoczynek. Tu trudniej o grzech, ale wciąż dość łatwo o niezachowanie postu piątkowego. Prawda, że gdyby weekend obejmował nie szabat, lecz święty poniedziałek, nie doszłoby do wielu grzechów ?

Obecny kształt weekendu ma jeszcze jedną wadę: mało kto pośród chrześcijan pamięta, że niedziela jest pierwszym dniem tygodnia. Przyjął się model kalendarzy pokazujący ją jako dzień ostatni, co nie jest przecież zgodne z naszą „judeochrześcijańską” tradycją.

Niedziela rozpłynęła się w weekendzie. Nie można na same zmiany posoborowe i nudę liturgji zdeformowanej zrzucać faktu, że katolicy przestali w XX wieku czcić swój dzień święty. Człowiek, wskutek dobrobytu, jakże często iluzorycznego, bo osiąganego na kredyt indywidualny lub państwowy („dług publiczny”) uznał, że wszystkie dobra materjalne zawdzięcza pracy swych rąk. Jak bardzo wzrosła pycha ludzka, skoro sto lat temu ludzie byli znacznie bardziej skłonni, by poświęcić Panu Bogu 2-3 godziny ze swojego jedynego dnia wolnego w tygodniu ? Jak ocenić zachowanie współczesnych, dla których czas o połowę krótszy dla Boga w dwa wolne dnie to zdecydowanie za wiele ?!

Co do mnie samego, najchętniej zrezygnowałbym z weekendów. Gdybym miał alternatywę „zrezygnuj z wolnych sobót a dostaniesz 30 lub więcej dodatkowych dni urlopu” na pewno bym z niej skorzystał, wykorzystując ten czas na inny projekt zawodowy lub hobbystyczny bądź oczywiście na rodzinny wypoczynek.

piątek, 6 stycznia 2012

Trzej Królowie i ekonomatołki

Przez cały rok próbowałem znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienia dla tezy, według której (vide: wpis sprzed roku ) kolejny świąteczny dzień będzie kosztować Polskę kilka miliardów złotych. Nie znalazłem żadnych rzetelnych badań na ten temat. Okazało się, że metodologja dla tego szacunku jest bardzo kulawa:

Jeśli podzielimy sumę naszego PKB przez liczbę dni roboczych to jeden wolny dzień kosztuje nas 6,666 mld zł, czyli 0,4% PKB

Niesamowita jest bezczelność ludzi wypowiadających te banialuki. Po pierwsze, święto Trzech Króli zostało zamienione za dziwaczny przepis nakazujący oddawać pracownikom wolne dnie za święta państwowe przypadające w soboty. Więc wychodzi mniej więcej „jeden dzień za jeden” każdego roku. Po drugie zaś, o dodatkowym faktycznym koszcie można mówić w szczególności dla podmiotów pracujących na 100 % mocy produkcyjnych. One faktycznie muszą albo zmniejszyć produkcję (i zysk) albo płacić pracownikom za nadgodziny (lub pracę w święto – w przypadku podmiotów pracujących w trybie ciągłym).

Ale w tym roku o sprawie jest nieco ciszej niż przed dwunastoma miesiącami. Może dlatego, że mamy rok przestępny, a zatem obciążenie Trzema Królami bilansuje się poprzez 29 lutego ?! Chyba jednak nie o to chodzi, tzn. ogłupienie społeczeństwa akurat na tym odcinku nie załapało; ludzie polubili tzw. orszaki, jakie są organizowane w miastach; są wdzięczni rządzącym za decyzję wydaną z własnej inicjatywy. Słowem – można spijać miód ze słupków procentowanych poparcia i chwilowo nie trzeba atakować polskiego klerykalizmu.


Pytanie o koszt święta Trzech Króli powinno uświadamiać nam, że można by coś zrobić dla kraju i ograniczyć długość weekendu majowego likwidując obligatoryjny charakter święta 1 maja. Zlikwidujmy je i zobaczmy, czy i ile zyska nasza gospodarka ! Spróbuję zainteresować tematem zaprzyjaźnionych parlamentarzystów – może na początku kadencji odważą się na próbę likwidacji pierwszomajowych złogów po PRL-u ?

Idźmy dalej. Czemu patrzeć na pojedyńcze święta a pomijać wolne soboty ? Wszak jest ich w roku ok. 52, a więc pięć razy więcej niż „zwykłych” świąt państwowych przypadających corocznie od poniedziałku do piątku. Czy rzeczywiście 5 wolnych sobót odpracowanych w „czynie społecznym” załatwiłoby problem tegorocznego deficytu budżetowego Rzeczypospolitej (prawie 35 mld zł) ? Czy likwidacja wolnych sobót zwiększyłaby PKP Polski o jakieś 20 % (52*0,4 %) ? Jestem przekonany, że gdyby było to takie trywialne, to ktoś na pewno zgłosiłby takie pomysły.

„Jakaś” zależność między liczbą dni wolnych a poziomem PKB na pewno istnieje. Ale na pewno nie jest ona liniowa, jak próbują nas przekonywać ekonomatołki. Jutro będę kontynuował ten temat i zajmę się samą ideą „wolnych sobót”.

czwartek, 5 stycznia 2012

Polska bieda

O ile pięćdziesięciolecie Soboru Watykańskiego II wywołało na świecie ciekawą debatę, z której najgłośniejsze jak dotąd były opinje x. Ferdynanda Ocariza i x. Brunona Gherardiniego , to w Polsce wciąż (tradycyjnie?) dzieje się niewiele. Z braku partnerów do dialogu, stanowisko swe narzucają luminarze Tygodnika Powszechnego, pisząc peany ku czci Vaticanum II Równocześnie pokazują, co sądzą o „hermeneutyce ciągłości”. Znany nam już prof. Józef Michalski pisze 20 grudnia 2011:


Czy zasygnalizowane zmiany, jakie dokonały się na Soborze Watykańskim II, mieszczą się w granicach zakładanych przez „hermeneutykę odnowy w ciągłości”, czyli znaczą przełom jedynie „słaby”? Wydaje się, że zmiany te rozsadzają owe granice i je przekraczają. Soborowe novum o kolegialności biskupów, wolności religijnej, ekumenizmie, innych religiach czy judaizmie chyba nie dotyczy tylko sposobów wyrażenia doktryny. Zmiany są bardziej zasadnicze.

Mając to na względzie, podsummowuje on swoje wywody

Alternatywa: „hermeneutyka odnowy w ciągłości” albo „hermeneutyka zerwania” – nie wyczerpuje wszystkich możliwości w „ważeniu” przełomu Soboru Watykańskiego II. A może warto pójść w tym względzie drogą wyznaczoną przez Ormonda Rusha, teologa z Australii, w książce „Still Interpreting Vatican II”? Autor chce uniknąć absolutyzowania, czy to „ciągłości”, czy „braku ciągłości”. Rozróżnia między „makrozerwaniem”, czyli rozbratem z wielką tradycją Kościoła, a „mikrozerwaniem”, gdzie ujawnia się autentyczna nowość i brak ciągłości z niektórymi aspektami tradycji w znaczeniu szerszym. Na soborze miałoby dojść do mikro-, a nie makrozerwania.

pozostając zapewne w przekonaniu, że jego stanowisko podzieliłby także Papież Benedykt XVI, gdyby tylko zrozumiał swój błąd.

Nie lepiej prezentują się autorzy postrzegani jako tradycjonaliści katoliccy. X. Wojciech Grygiel zareagował dość kuriozalnie na notatkę z 20 XII 2011 pt. Obłudnik Powszechny o lefebrystach, cz. I – x. Grygiel FSSP pisząc m.in.:

Mało kto mnie zrozumiał. Większość drobiazgowej egzegezy szła w kierunku doszukania się argumentów przeciwko posoborowiu, doczekałem się również przydomku „młot na posoborowie”. Nic bardziej mylącego, dlatego polecam lekturę całości, dostępną już na portalu TP. Zainteresowanych proszę o przeczytanie od początku do końca i zweryfikowanie błędnych interpretacji. Tego tekstu nie trzeba interpretować, tylko przyjąć jego przesłanie takim, jakim jest.

Hmmm … Nikt przy zdrowych zmysłach, a przynajmniej trzeźwy, nie sugerowałby, że x. Grygiel jest młotem na posoborowie (nawet pluszowym). Jedną jego wypowiedź zawartą w wywiadzie dla TP uznałem za słuszną, a dotyczy ona rozbieżnych filozofij prezentowanych przez piusowców i posoborowców. Reszta notatki stanowi dopełnienie do tej myśli, nie wypowiedziane niestety przez x. Grygiela. Natomiast to, co mówi, jest z pewnością warte uwagi:

Problem nie tkwi wcale w doborze argumentów do dyskusji o wolności religijnej i innych spornych tematach: to są kwestie wtórne. Leży on znacznie głębiej – na poziomie myślenia o rzeczywistości. Teologia zawsze posługuje się jakimś narzędziem, czyli jakąś filozofią. Lefebryści polegają wyłącznie na myślowym systemie św. Tomasza z Akwinu, który uważają za kanonizowaną filozofię Kościoła, a która rzeczywistość wyjaśnia na zasadzie hierarchii. Wszystko jest w niej uporządkowane hierarchicznie od Pana Boga po najmniejszy kamień. W tym trybie myślenia najważniejszy jest autorytet, wyraźnie też widać, gdzie leży jedyna prawda. Tymczasem w XX w. większość teologów odeszła od tomizmu i zaczęła stosować filozofię dialogu, fenomenologię, egzystencjalizm. Tak zbudowana teologia stawia na dialog, zbliżenie, i z niego wyprowadza formę porozumienia z innymi, licząc na pojednanie w prawdzie. Wizja świata powstaje w oparciu o relację horyzontalną, czyli człowiek–człowiek.

To wręcz spotkanie dwóch odrębnych światów. Nie negując bezwzględnie tomizmu, teologowie rzymscy [tzn.: posoborowi – Krusejder] posługują się językiem poszerzonym o nowe systemy filozoficzne, w którym kwestia rozsądnie pojętego ekumenizmu i dialogu jest naturalną metodą budowania relacji i rozumienia świata. W systemie hierarchicznym te zagadnienia wywołują sprzeczności. Sposób myślenia lefebrystów nie pozwala im uwzględnić i zrozumieć rozstrzygnięć, które przyniósł Sobór.

Jakoś nie przypominam sobie, by którykolwiek z „dogmatycznych” lub „niedogmatycznych” tekstów V2 zalecał odejście od tomizmu, zwłaszcza na rzecz pseudohumanistycznych przesądów wymienianych przez x. Grygiela. Nie są one „gorszą filozofją” tylko dlatego, że nie są tomizmem, ale dlatego, że zazwyczaj nie mają nic wspólnego z jakąkolwiek filozofją realistyczną. Nazywanie teologjami systemów, które z założenia nie chcą się zajmować głównie Bogiem ma sens o tyle, o ile kynologiem można nazywać kogoś, kto zamierza poświęcić się hodowli kotów rasowych.

Rozczarował mnie również głos Pawła Milcarka


Nie oczekuję od niego, by np. przyjął punkt widzenia takiego prostego bloggera jak ja, który może sobie pozwolić na promowanie swoistej „hermeneutyki zerwania”, bo taką przyjął konwencję. Ale byłbym wdzięczny Milcarkowi, gdyby nie poprzestał na słowach:

widzący trudności teologowie i biskupi powinni przyłożyć rękę do tego, aby te trudne miejsca zyskały poprawki, jednak bez wylewania dziecka z kąpielą

lecz odniósł się do poszczególnych zidentyfikowanych bomb zegarowych Soboru Watykańskiego II i je rozbroił. Zadanie takie nadał sobie Instytut Dobrego Pasterza, ale przecież inni katolicy również mogą działać na rzecz prawidłowej interpretacji Soboru Watykańskiego, zgodnie z życzeniem wyrażonem przez Jego Świątobliwość Benedykta XVI w przemówieniu do Kurji Rzymskiej wygłoszonem w dniu 22 grudnia 2005 r. Byłoby to znacznie cenniejsze niż skrytykowanie jakiegoś lefebrysty, do czego w dzisiejszej rzeczywistości kościelnej za wiele odwagi nie potrzeba.

Im więcej lat mija od Soboru Watykańskiego II, tem głośniejsze są głosy przeciwne jego wieloletniej interpretacji. Dopóki nie zamkniemy jego problematyki, dopóty nie będziemy w stanie stawić czoła problemom współczesności. Przypatrując się debatom teologicznem widzimy, że o ile teologowie tradycjonalistyczni (np. z FSSPX) doskonale sobie radzą z błędami (po)soborowemi, to nie są przygotowani do transformacji katolicyzmu na potrzeby XXI wieku na podobieństwo wytworzenia innowacyjnych i skutecznych modeli działania np. przez Piusa IX, kontrreformację kierowaną przez jezuitów czy reformy średniowiecza z wielkimi zakonami dominikanów i franciszkanów na czele. Model posoborowy Kościoła okazał się z punktów widzenia ilościowego i jakościowego skrajnie szkodliwy, ale zapewne przez wielu ludzi jest akceptowany, gdyż nie widzą dla niego żadnej alternatywy. Tymczasem jest on wytworem i pochodną tych samych czasów (Rewolty uniwersyteckiej 1968 r.), co bankrutujące dziś dosłownie państwa opiekuńcze. Kościół Posoborowy pragnął dopasować się do tamtej rzeczywistości i wieść w niej spokojny żywot. Plan się nie udał, bo zawiódł (?) czynnik ludzki, o naturze skażonej grzechem pierworodnym. Nie wiemy, jak może wyglądać świat za lat 10, dokąd przeniosą się centra władzy, finansów, kultury i religiij. Należy rozważać całą paletę możliwych rozwiązań, od libertarjańskich (na które chyba jeszcze za wcześnie) po całkiem prawdopodobny nawrót totalitaryzmów. Możemy założyć, że jeśli dziś Kościół mocno niedomaga, to nic nie wskazuje, by mógł szybko otrząsnąć się z inercji i zareagować na aktualne problemy duszpasterskie.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Co dalej z lefebrystami ?

Ponad pół roku temu głośno było od spekulacyj o możliwem szybkiem uregulowaniu statusu kanonicznego Bractwa św. Piusa X.

Tymczasem, w połowie września br. nastąpiło pewne ochłodzenie optymizmu: opracowana przez Watykan preambuła doktrynalna konieczna do określenia warunków porozumienia zdaje się wymagać akceptację od Bractwa treści dokumentów Soboru watykańskiego II. W ostatnich dniach minionego roku nadeszła do Rzymu odpowiedź piusowców, albo raczej prolegomena do niej zawierająca materjały źródłowe.

Czego możemy oczekiwać w roku bieżącym ?


Być może rozczaruję Państwa. Sądzę bowiem, że w tym roku do żadnego przełomu nie dojdzie. W pełni podtrzymuję swoje stanowisko z czerwca br. Wszystkie kluczowe zmienne dla tej analizy pozostają przy poprzednich wartościach: władza Ojca Świętego jest bardzo ograniczona; moderniści - jak czekali na jego śmierć, tak czekają; piusowcy istotnie poprawili swój "ład korporacyjny" i mogą się jako tako rozwijać.

Przyznam, że rozgrywki z preambułą doktrynalną niewiele mnie interesują. Są sposobem, poprzez który obie strony zgodnie grają na czas. Wszak od lat akceptacja dla V2 nie była od tradycjonalistów wymagana: ani od katolików z Campos ani od kapłanów zawiązujących Instytut Dobrego Pasterza. Nie widzę zatem powodu, by ktokolwiek miał nagle dogmatyzować ten PRZEŻYTEK. O funkcjonowaniu nieformalnego układu między stronami negocjacyjnemi w szczególności świadczy fakt, iż przez 3,5 miesiąca nie wyciekła treść spornej preambuły doktrynalnej.

Znacznie większym problemem niż doktryna jest jurysdykcja, a ściślej mówiąc zapewnienie skutecznej niezależności FSSPX od lokalnych episkopatów - i o tem również obie strony wiedzą doskonale.

Czy to oznacza również, że w dającej się przewidzieć przyszłości, a zwłaszcza za życia Benedykta XVI, nie będzie porozumienia ? Można by tak sądzić, ale to jednak byłoby uproszczeniem. Z punktu widzenia Bractwa każdy inny papież będzie ogromnym ryzykiem, gdyż szanse na bardziej konserwatywnego następcę Jego Świątobliwości są proporcjonalne do składu kolegjum kardynalskiego, czyli nie przekraczają 10 %. Zaś z punktu widzenia Papieża, pozostawanie Bractwa z boku życia kościelnego jest marnowaniem jego potencjału, który mógłby i powinien być wykorzystany do "reformy reformy".

A zatem, chyba najlepiej byłoby wbudować porozumienie w jakąś większą reformę administracyjną Kościoła i kurji. Czy byłaby to sprawa podziału Kościoła Zachodniego na odrębne patrjarchaty ? Chyba nie, bo przygotowania do niej
musiałyby trwać latami. Ponadto wyodrębnienie patrjarchatu tradycjonalistycznego oznaczałoby kres "reformy reformy" oraz obumarcie i ostateczną degenerację wspólnot używających Novus Ordo. Projekt ten jest zatem nierealny na dziś, a jego przeprowadzenie byłoby szkodliwe, zwłaszcza w Polsce. Mało kto w naszym kraju miałby dość sił, by oderwać się od patriarchatu "posoborowego" i jego sztandarowej postaci, czyli JP2.

Jako prakseolog uważam, że warunkiem koniecznym do realizacji porozumienia FSSPX - Watykan jest uprzednie obalenie kolegjalizmu. Pomijając wszelkie aspekty doktrynalne kolegjalizmu, jest to mechanizm paraliżujący zarządzanie Kościołem i ograniczający władzę Ojca Świętego. (Pisałem na ten temat przy okazji recenzji wywiadu - rzeki z abp. Michalikiem)

Czekam na ten ruch Jego Świątobliwości Benedykta XVI, bowiem bez porzucenia kolegjalizmu żadna reforma Kościoła nie będzie możliwa.