wtorek, 31 grudnia 2013

Kalendarze! Kupujmy kalendarze!

Być może Święty Mikołaj nie pamiętał, by obdarować Was kalendarzami zawierającemi tradycyjny układ roku liturgicznego oraz świąt kościelnych. Można to cały czas nadrobić, robiąc sobie lub najbliższym taki oto pożyteczny prezent.

Zacznijmy od kalendarza Te Deum, który zawiera 12 okazałych (42,5cm x 59,5 cm) plansz z reprodukcjami arcydzieł malarstwa sakralnego.



Alternatywą dla niego jest kalendarz Fundacji Świętego Benedykta, który zawiera zdjęcia z Mszy pontyfikalnej celebrowanej 16 października w Poznaniu przez JE Biskupa Atanazego Schneidera. Format kart to 30 cm x 45 cm.



Jeśli chodzi o kalendarze poręczne, konkurencji nie ma kalendarz wydany przez Fundację Św. Grzegorza Wielkiego, dostępny do nabycia w księgarni Stowarzyszenia Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi Edycja na rok 2014 zawiera myśli abp. Fultona Sheena oraz rozważania zaczerpnięte z wydanego w 1932 roku doskonale nam znanego „Roku Bożego” oraz z „Krótkich kazań na niedziele i święta całego roku” ks. Ignacego Czechowskiego, które ukazały się drukiem AD 1930.



Myślę, że warto na co dzień pamiętać o świętach, patronach czy postach, jakie obowiązują w „naszym”, czyli przedsoborowym roku liturgicznym. Dzięki temu możemy żyć w łączności z całem dziedzictwem kulturowem Polski i reszty świata katolickiego. Postrzeganie świata przez ten pryzmat jest dziś znacznie utrudnione. Każda kolejny katolik, dla którego święto Chrystusa Króla jest w ostatnią niedzielę października, który wie, co to suche dnie oraz niedziela mięsozapustna, przybliża nas do zwycięstwa nad posoborowiem. Przez każdy kalendarz, który kupimy sobie lub najbliższym, wysyłamy jednego małego bugniniego do Teheranu!

wtorek, 17 grudnia 2013

Prezent urodzinowy dla Franciszka

Mamy dziś urodziny papieża Franciszka! Nie obchodzimy ich szczególnie hucznie choćby z uwagi na ... adwent. Godzi się wszakoż odnotować pewien specyficzny prezent, jakim go obdarowano. Oto najbardziej prominentne amerykańskie czasopismo ruchu homoseksualistów, lesbijek i innych grodzkich ogłosiło Franciszka "człowiekiem roku"! Chciałoby się rzec: "jaki rok, taki człowiek" i podsumować sprawę grubym słowem, ale warto chyba temat nieco pociągnąć.



Bezpośrednią przyczyną nagrodzenia Franciszka jest wypowiedź z lipca br. : "Jeśli ktoś jest homoseksualistą i poszukuje Boga oraz ma dobrą wolę, to kim ja jestem, by go osądzać?" Dowiadujemy się z tekstu, iż Bergoglio, grasując jeszcze w Argentynie, opowiadał się za legalizacją jakiejś formy związków partnerskich, byle nie były one nazywane małżeństwami i zrównywane w prawach z nimi. Zboczeńcy doceniają również, iż Franciszek nie potępia środowisk "LGBT", co czynił przy każdej okazji choćby Benedykt XVI.

Znamienny kontrast - Franciszek został nagrodzony przez środowisko, które swego czasu przyznało tytuły "Homofobów roku" jego dwóm poprzednikom, Janowi Pawłowi II i Benedyktowi XVI, zaś w tym roku uhonorowało (w naszym odczuciu) w ten sposób postawę Włodzimierza Putina.

Ponieważ obraz znaczy często więcej niż 1000 słów, spójrzmy jeszcze na inne okładki The Advocate, by mieć pewność, z kim mamy do czynienia.





No i chyba możemy przejść do życzeń dla Jubilata: Rychłej emerytury życzymy!

niedziela, 15 grudnia 2013

Egzorcysta i ... heretyk

Aktualny, grudniowy numer miesięcznika "Egzorcysta" przynosi szereg wartościowych i ciekawych tekstów poświęconych problematyce aborcji i jej konsekwencji. Jednak obok nich "tradycyjnie już" pojawiają się w piśmie poważne błędy teologiczne. Roi się od nich w tekście ks. Sławomira Kunki pt. "Jeden ojciec, wiele dzieci, jedno zbawienie", który stanowi rozważania na temat limbus puerorum.



Już pierwszy akapit artykułu wskazuje, iż jego autor, adiunkt Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, zatrudniony w dodatku w katedrze dogmatyki, ma poważne problemy z podstawami katolickiej teologii. Wywód oparty o zdanie: "Bóg jest Ojcem każdego człowieka" nie uwzględnia podstawowego aspektu sakramentu Chrztu świętego, nadającego człowiekowi godność dziecka Bożego. Nawet powszechnie dziś stosowany posoborowy ryt Chrztu pozostawia obrzęd nałożenia ochrzczonemu dziecku białej szaty jako symbolu przyobleczenia się w Chrystusa i zjednoczenia z Nim. Nie można traktować sakramentu jako jedynie symbolu mówiącego o odrodzeniu natury człowieka włączanego do Ludu Bożego vel Mistycznego Ciała Chrystusa. Podejście to byłoby z gruntu pogańskie i sprowadzałoby sakrament, w którym Bóg działa poprzez szafarza, do niekoniecznego obrzędu.

Porównując ryty Chrztu świętego, przedsoborowy i posoborowy, dostrzegamy w chrzcie "zreformowanym" bardzo wyraźną redukcję nauki Kościoła o grzechu pierworodnym; praktyczne wyrugowanie zeń egzorcyzmów głoszących, iż do dusz nieochrzczonych ma łatwy dostęp diabeł. Zaakcentowano natomiast wspólnotowy aspekt sakramentu, posługując się niefortunnym skądinąd zwrotem: " Wspólnota chrześcijańska przyjmuje cię z wielką radością W imieniu tej wspólnoty znaczę cię znakiem krzyża." Poglądy głoszone przez ks. Kunkę wskazują, iż niedostatecznie rozumie on, iż wspólnotą tą nie jest np. parafia, lecz cały Kościół katolicki.

Podsumowując te rozważania, należy wskazać, iż relacja Bóg Ojciec - dzieci Boże odnosi się wyłącznie do chrześcijan, a nie do wszystkich ludzi.

Jeszcze bardziej zdumiewają kolejne myśli ks. Kunki, zawarte w akapitach spiętych klamrą "Historia opinii teologicznej o limbus puerorum i jej "przejście do historii"". Lubelski modernista przedstawia koncepcję limbus puerorum - otchłani nieochrzczonych - jako nawiązującą do idei limbus patrum, gdzie sprawiedliwi Starego Testamentu czekali na przyjście Mesjasza. Tymczasem znacznie trafniejszą analogią do limbus puerorum (lub: parvulorum) jest czyściec - koncepcja teologiczna również dość słabo zarysowana w Biblii i rozwinięta dopiero przez średniowiecznych teologów. Ten sam sobór powszechny, sobór florencki (AD 1439 - 45) nieomylnie określił nauczanie Kościoła w zakresie czyśćca, jak i wsparł koncepcję otchłani nieochrzczonych dzieci: „Dusze tych, którzy umierają bądź w uczynkowym grzechu śmiertelnym lub w samym grzechu pierworodnym, natychmiast zstępują do piekła, gdzie jednak nierównym podlegają karom.”

Wydawałoby się, że każdy katolik zgodzi się ze stwierdzeniem: dogmaty Kościoła katolickiego oraz orzeczenia dogmatyczne Soborów powszechnych mają wartość wieczną, nie tymczasową. Nie podlegają ewolucji w czasie. Są raczej łaską Boga, który za ich pomocą odkrywa przed nami pewne, niedoprecyzowane dotąd zagadnienia związane z naszą wiarą. Na ten sposób Bóg jest ograniczony orzeczeniami Kościoła: skoro Duch Święty dopuścił do ich ogłoszenia, nie powinniśmy się zajmować szukaniem sposobu na ich ominięcie. Tymczasem zacytowane powyżej zdanie traktuje się dziś jako ograniczające powszechność zbawczej woli Boga i powszechność Odkupienia. Moderniści w miejsce nieomylnego Kanonu soboru powszechnego umieszczają NADZIEJĘ ZBAWIENIA DLA DZIECI ZMARŁYCH BEZ CHRZTU.

Zauważmy nikczemność ich kłamstwa: jako katolicy nie wykluczamy możliwości zbawienia żadnego konkretnego zmarłego i nieochrzczonego człowieka. Mamy więc nadzieję, iż Bóg zbawi go. Swą intencję poświadczamy modlitwą, nieustannie prosząc Boga o ten dar, w odniesieniu do tej osoby. Teoretycznie tak samo powinni myśleć współcześni zwolennicy omawianej tu NADZIEI. Tak jednak nie jest. Moderniści pod płaszczykiem nadziei na zbawienie przemycają własne przekonanie o jego pewności:

należałoby uznać, że dzieci umierające bez Chrztu zostaja uwolnione od grzechu pierworodnego za pośrednictwem pragnienia Chrztu, zawartego w akcie wiary Kościoła, wyrażonego w jego modlitwie wstawienniczej o zbawienie wszystkich. Ponieważ każdy sakrament dokonuje się w wierze Kościoła, który go sprawuje z mandatu Chrystusa, takze sakrament Chrztu dzieci jest sprawowany w tej wierze i dlatego nie widać rozumnych podstaw dla wyłączenia dzieci nieochrzczonych z powszechnej zbawczej woli Boga, która obejmuje niechrześcijan dorosłych, o których mówi Sobór Watykański II w LG n. 16. Skoro zbawcza łaska Chrystusa obejmuje wszystkich, którzy "bez własnej winy nie znając Ewangelii Chrystusowej i Kościoła Chrystusowego, [...] mogą osiągnąć wieczne zbawienie i Opatrzność Boża nie odmawia koniecznej do zbawienia pomocy takim, którzy bez własnej winy w ogóle nie doszli jeszcze do wyraźnego poznania Boga, a usiłują, nie bez łaski Bożej, wieść uczciwe życie" (tamże), to tym bardziej weryfikuje się to w odniesieniu do niewinnego dziecka.


Ubocznym skutkiem posoborowej herezji zakładającej automatyzm zbawczy zmarłych, nieochrzczonych dzieci jest pomijanie tej modlitwy tam, gdzie byłaby bardzo potrzebna. Nie modlimy się w intencji dusz kanonizowanych świętych, nie modlimy się w intencji małych, zmarłych i ochrzczonych dzieci, co do których jest pewność zbawienia. Jeśli pod wpływem propagandy ks. Kunki i jemu podobnych choć jedni rodzice zaprzestaną modlitwy za swoje zmarłe, nieochrzczone dziecko, to właśnie przez to mogą sprawić, iż zatrzymany mu zostanie grzech pierworodny. Bóg podejmuje tę decyzję wprawdzie w chwili śmierci człowieka, ale - niezwiązany czasem w ziemskim rozumieniu - wie, kto i jak będzie się modlił w danej intencji, w dowolnej przyszłości.

Jakkolwiek więc hipoteza otchłani dziecięcej nie stanowi prawdy sformułowanej dogmatycznie, jest ona oparta na całej katolickiej dogmatyce i sakramentologii. Stawianie na przeciwległej szali uniwersalnej koncepcji zbawczej jest tyle ryzykowne, co niekonsekwentne. Czemu bowiem ograniczać zbawczą wolę Boga, Ojca wszystkich ludzi, wyłącznie do dusz z zaciągniętym grzechem pierworodnym? Czemu nie rozszerzyć jej na nadzieję zbawienia wszystkich ludzi, czyli koncepcję "pustego piekła"?

Warto tu jeszcze choćby wspomnieć o różnicach między eschatologiami, katolicką i posoborową. Polecam w tym zakresie lekturę znakomitego artykułu x. Karola Stehlina. Przypomina on między innymi naukę Soboru Trydenckiego na temat nieba:

Istotną nagrodą człowieka jest jego szczęśliwość. Polega ona na tym, że nasza dusza łączy się doskonale z Bogiem i w pełni rozkoszuje się Nim jako doskonale widzianym i miłowanym. Ta właśnie nagroda zwie się przenośnie „wieńcem chwały”: już to ze strony zasługi, której nie nabywa się bez jakiejś walki, już to ze strony samej nagrody, dzięki której człowiek staje się poniekąd uczestnikiem bóstwa i w następstwie władzy królewskiej.


Innymi słowy: jakkolwiek Bóg pragnie zbawienia wszystkich ludzi, to nie ustanowił nieba jako prawa człowieka. To my, ludzie żyjący na Ziemi tak mamy ją urządzać, bo zbawienie było poprzez Kościół katolicki jak najbardziej udostępniane dla wszystkich.

Wróćmy do artykułu ks. Kunki. Kończą go dwa kolejne poważne błędy doktrynalne. Pierwszym z nich jest zawarcie błędnego cytatu z encykliki Jana Pawła II "Evangelium vitae". Pierwotna wersja dokumentu zawierała błąd, sugerując iż dzieci - ofiary aborcji - automatycznie dostępują zbawienia. Sprawę tę wyjaśniał swego czasu Dextimus w Kronice Novus Ordo. Byłoby zatem dobrze, aby ksiądz katolicki, jakim zapewne pragnie być ks. Kunka, posługiwał się autentycznym cytatem z oficjalnego dokumentu kościelnego. No i sprawa druga: Autor sugeruje, jakoby pewne było zbawienie osób z głębokim upośledzeniem intelektualnym. Zapomina tylko dodać: o ile są one ochrzczone. Rzeczywiście w takim wypadku przyjmuje się, że nie są one zdolne, by popełnić grzech śmiertelny. No ale jak widzimy, od samego początku artykułu dla ks. dr. Sławomira Kunki największym problemem utrudniającym zbawienie Panu Bogu jest ... sakrament Chrztu.

niedziela, 10 listopada 2013

Kościół modny zastępuje Kościół wojujący

Jedną z głównych wiadomości soboty był nius o piątkowym pokazie mody, jaki miał miejsce w warszawskim kościele pw. św. Augustyna. Skoro środowisko modnisiów twierdzi, że "pokaz był bardzo dziwny", a Fronda protestuje (polecam ciekawy i mądry tekst diakona Pawłowicza) przeciwko złamaniu Kodeksu Prawa Kanonicznego KPK 1210 (rok 1983)

W miejscu świętym dopuszcza się tylko to, co służy sprawowaniu i szerzeniu kultu, pobożności i religii, a zabrania się tego, co jest obce świętości miejsca. Ordynariusz miejscowy może przejściowo zezwolić na użycie go do innych celów, jednakże nie przeciwnych świętości miejsca.

to co mówią nam na ten temat Kuria Archidiecezji Warszawskiej oraz parafia św. Augustyna ?

Początkowo parafialna strona internetowa prosi o trochę czasu, z uwagi na niedostępność proboszcza. Równolegle w internecie pojawia się rozmaite zdjęcia z pokazu, pośród których swoistym hitem jest obrazek przebierających się modelek w nawie bocznej


Wreszcie pojawia się oświadczenie sygnowane przez nominata na biskupa pomocniczego archidiecezji, x. Rafała Markowskiego:

W związku z prezentacją projektów mody, jaka odbyła się w dn. 8 listopada br. w kościele św. Augustyna w Warszawie Kuria Archidiecezji Warszawskiej oświadcza, iż Ks. Proboszcz parafii wyraził zgodę na powyższą prezentację w dobrej wierze i z zapewnieniem, że będzie to zamknięty pokaz strojów ślubnych. W rzeczywistości odbył się typowy pokaz mody, co stanowi nadużycie zarówno w stosunku do sakralności miejsca jakim jest świątynia, jak również wobec zaufania jakie wykazał Ks. Proboszcz odpowiedzialny za tę świątynię.

Wobec tego księża pracujący w par. św. Augustyna wraz z Kurią Warszawską wyrażają ubolewanie, iż doszło do tego rodzaju wydarzenia, przepraszają wszystkich, którzy mieli prawo poczuć się tym wydarzeniem urażeni oraz oświadczają, że zdecydowanie są przeciwni organizowaniu takich prezentacji w kościołach i innych miejscach sakralnych.


Po zapoznaniu się z ww. oświadczeniem poczułem tak wielki niedosyt, że aż wybrałem się w dniu dzisiejszym do kościoła pw. św. Augustyna na Mszę o 10:00. Dodajmy, iż był to regularny NOM adresowany do ogółu parafialnego, a nie np. do dzieci lub młodzieży. Z niesmakiem stwierdzam, że temat "pokazu" został poruszony dopiero podczas ogłoszeń parafialnych, czyli pod koniec Nowej Mszy. Celebrans ograniczył się do odczytania powyższego komunikatu oraz dość niejasnego stwierdzenia, iż ci, co są tak mocno oburzeni wydarzeniem, zazwyczaj robią to we własnych interesach i chcą ... niszczyć Kościół. Nie odmówiono żadnej modlitwy wynagradzającej Bogu za zniewagę "pokazu", ani nie zapowiedziano żadnego nabożeństwa, które byłoby temu poświęcone. Jak widać Panu Jezusowi też musi wystarczyć komunikat x. Markowskiego.

Podkomendni kardynała Nycza bezczelnie uznali, zgodnie z obowiązującą w Polsce od paru lat modą, iż "Nic się nie stało", tymczasem choćby samo załączone zdjęcie oraz informacje o oprawie "pokazu" muzyka z filmów „Dziecko Rosemary“ (satanistycznego) i „Tajemnice Brokeback Mountain“ (prohomoseksualnego) są istotnymi przesłankami, by podjąć działania zgodne z Kanonem 1211 KPK


Miejsca święte zostają zbezczeszczone przez dokonanie w nich czynności ciężko niesprawiedliwych, połączonych ze zgorszeniem wiernych, co - zdaniem ordynariusza miejsca - jest tak poważne i przeciwne świętości miejsca, iż nie godzi się w nich sprawować kultu, dopóki zniewaga nie zostanie naprawiona przez obrzęd pokutny, zgodnie z przepisami ksiąg liturgicznych.


oraz dochodzić na drodze prawnej od "dyktatora mody" satysfakcji z uwagi na złamanie umowy oraz profanację świątyni. Jeśli te działania nie zostaną podjęte, będzie to widomy znak, że warszawskie posoborowie jest w pokaz w jakiś sposób "umoczone" i powinny je dotknąć sankcje kanoniczne. Ufam, że w archidiecezji warszawskiej znajdą się wierni, którzy zechcą wyjaśnić ten skandal.

I jeszcze jedno. Zaledwie w przededniu "pokazu" na Nowolipkach tłumy ludzi zebrały się pod Zamkiem Ujazdowskim, w którym mieści się Centrum Sztuki Współczesnej, by zaprotestować przeciwko eksponowaniu tam filmu, na którym udający artystę goły facet przytula się do średniowiecznego krucyfiksu. Kuria warszawska wsparła ów protest następującymi słowami:

W związku z kontrowersyjną wystawą w Centrum Sztuki Współczesnej, w ramach której został sprofanowany Krzyż, znak Męki i Śmierci Chrystusa dla chrześcijan, a równocześnie ogólnoludzki symbol godności człowieka, Kuria Metropolitalna Warszawska wyraża głębokie ubolewanie z powodu tak drastycznego przekroczenia granic artystycznego wyrazu i elementarnych norm etycznych.

Należy do nich szacunek dla przekonań religijnych drugiego człowieka oraz dla dziedzictwa kultury narodowej, której częścią jest zabytkowy krucyfiks, instrumentalnie wykorzystany w pokazywanym na wystawie filmie. Kuria Metropolitalna wspiera słuszne działania wszystkich, którzy starają się zapobiec temu i podobnym nadużyciom.


Oba oświadczenia sąsiadują na stronie internetowej Archidiecezji. Trudno nie zemleć w ustach brzydkich słów komentarza dla tej swoistej niekonsekwencji.

***
Postscriptum z 13 listopada: wczoraj pojawiła się na stronie św. Augustyna następująca informacja, przywracająca nieco wiarę w ludzi i instytucję:

Nabożeństwo przebłagalne w piątek 15 listopada br.

W związku z pokazem mody w naszym kościele i zgorszeniem spowodowanym poprzez to wydarzenie zapraszamy Parafian do udziału w piątek 15 listopada br. we Mszy Św. o godz. 18.30 oraz w nabożeństwie przebłagalnym do godz. 21.00.

Ks. Proboszcz i księża pracujący w parafii

niedziela, 27 października 2013

Awantura o "Egzorcystę"

Mniej więcej od roku funkcjonuje na rynku prasowym miesięcznik "Egzorcysta". Jest to pismo wydawane przez dość konserwatywnych katolików, którego głównym obszarem zainteresowania są zagrożenia duchowe: okultyzm, wróżby, opętania, bioenergoterapja, pierścienie Atlantów itp. itd. Wydawca startował z niemałym jak na Polskę nakładem 15 000 egzemplarzy, który jednak szybko podniósł się jeszcze wyżej. Nie przeszkodziła w tem cena - 10 zł, bowiem miesięcznik jest wydawany atrakcyjnie i profesjonalnie. Pośród czasopism katolickich można jego szatę graficzną porównywać co najwyżej z "Polonia Christiana"; nie znam innych propozycyj z tej samej, najwyższej jakościowo półki.

Pismo jest wydawane przez prywatną spółkę świeckich katolików, nie ma zatem imprimatur ani asystenta kościelnego. W każdym numerze magazynu pojawiają się artykuły i wywiady z duchownymi z kręgu polskiego środowiska egzorcystów. Nie jest to dziwne, skoro przewodniczącym Rady Programowej periodyku jest o. prof. Aleksander Posacki, a jednym z członków tego ciała jeden z egzorcystów archidiecezji warszawskiej x. Andrzej Grefkowicz. "Egzorcysta" zebrał dotąd sporo pochwał ze strony duchowieństwa, np. w jednym z pierwszych numerów przedrukowano list pochwalny metropolity częstochowskiego abpa Wacława Depy. Zdarzająca się krytyka pochodziła zazwyczaj z przeciwnego kręgu, czyli od środowisk zbliżonych do siedliska zagrożeń duchowych - vide: Gazeta Wyborcza. Temniemniej, w przypadku tego konkretnego tekstu red. Pawła Wrońskiego trudno nie przyznać mu racji.

Krytyka "Egzorcysty" przez główny nurt polskiego Kościoła posoborowego to sprawa ostatnich dwu tygodni. Zarzuty sformułował w nieformalnej wypowiedzi ustnej, na spotkaniu kapłanów archidiecezji łódzkiej jej pasterz, abp Marek Jędraszewski, który skrytykował "manichejską wizję świata" i "straszenie złym duchem, widzenia złego wszędzie". To spowodowało, że teksty krytykujące magazyn mogły się pojawiać. Jak Państwo bowiem doskonale wiedzą, polski dziennikarz katolicki nie zaatakuje żadnej inicjatywy mającej poparcie jakiegoś biskupa bez posiadania wsparcia w wypowiedzi jakiegoś innego biskupa. Sami nie przełamią swoistej solidarności korporacyjnej.

Niewątpliwie przyczynkiem do zainteresowania się tematem była sierpniowa awantura związana z listą zagrożeń duchowych zdiagnozowanych przez x. Przemysława Sawę z diecezji bielsko-żywieckiej, która była zamieszczona m.in. na stronach internetowych diecezji warszawsko - praskiej. Zawierała ona obok rzeczy słusznych również ewidentne bzdury (np. wykaz zespołów satanistycznych itp.) i wisiała sobie w internecie od dłuższego czasu. Ktoś (czytaj znowu: "środowiska zbliżone do siedlisk zagrożeń duchowych") wykorzystał to w trakcie konfliktu ordynarjusza Pragi abpa Henryka Hosera z x. Wojciechem Lemańskim.

Słowem, można by zaryzykować hipotezę, że polscy biskupi zaczęli się przyglądać opinjom sygnowanem przez duchownych specjalizujących się w zakresie zagrożeń duchowych pod wpływem czynnika zewnętrznego. Można powiedzieć: lepiej późno niż wcale, bowiem poziom ustanowionych egzorcystów jest bardzo różny. W całym tym obszarze panuje "wolna amerykanka": posoborowe ograniczenie posługi egzorcystów dotknęło także i Polski, a wiedza i doświadczenia przedsoborowych profesjonalistów nie zostały przekazane następnem pokoleniom kapłanów. Wielu egzorcystów polskich, zazwyczaj wywodzących się z posoborowych środowisk charyzmatycznych, głosi poglądy dość dziwne, a ich metody rozwiązywania problemów duchowych budzą wątpliwości. Oczywiście są w tym gronie również ludzie bardzo mądrzy i pobożni. Ale zinstytucjonalizowany system w tym zakresie nie istnieje, i tu abp Jędraszewski ma rację.

Jeśli miałbym się natomiast odnieść do słów metropolity łódzkiego względem "Egzorcysty", to wskazałbym, że są one wyjątkowo nietrafne.

1. Brak imprimatur oraz asystenta kościelnego jest dziś niestety rzeczą zupełnie bez znaczenia, gdyż bardzo wiele publikacyj i wypowiedzi najwyższych hierarchów Kościoła zawiera treści jednoznacznie sprzeczne z wiarą katolicką, których nikt nie koryguje. Ta pieczątka nic nie znaczyłaby!

2. Nie widzę w "Egzorcyście" manichejskiego spojrzenia na świat. Szatan jest przedstawiany jako zagrożenie, ale nie jest wyposażany w moc porównywalną z mocą Bożą.

3. Pismo przedstawia szereg pozytywnych wzorców świętych walczących z różnemi przejawami zła - osobowego i bezosobowego. Wskażę tu choćby na jakże mało znany przykład meksykańskich Cristeros.

4. Sporo tekstów zamieszczonych w "Egzorcyście" stanowi najlepsze w Polsce popularne opracowania tematów konkretnych zagrożeń duchowych. Mam tu na myśli teksty takie jak publikacja Grzegorza Kasjaniuka na temat Kinga Diamonda, być może najwybitniejszego artysty otwarcie deklarującego związki z kościołem szatana.

5. "Egzorcysta" porusza też szereg innych ważnych tematów, np. kwestję dopuszczalności moralnej in vitro czy racjonalności ateizmu w kontekście wiedzy na temat stworzenia świata.

6. Zarykowałbym tezę, że kogoś mocno zabolało, że grupa świeckich ponownie przełamuje monopol posoborowia w obszarze mediów. Powstało pismo na dobrym poziomie edytorskim i odnosi sukces. Ma spory nakład, więc generuje zysk. Pamiętają Państwo, jak zarzucano Stowarzyszeniu im. Księdza Piotra Skargi, że samodzielnie promuje modlitwę różańcową ? No właśnie !

Odrzuciliśmy bardzo miałkie zarzuty abp. Jędraszewskiego i jego "ech" względem "Egzorcysty". Ale czy to oznacza, że pismo jest godne polecenia; czy mogą je czytać katolicy bez obawy, że przekazane im zostaną wyłącznie treści bezpieczne i zgodne z naszą wiarą ?

Niestety, nie. Oto kilka podstawowych zastrzeżeń.

1. Pierwszym i podstawowym problemem jest przyjęty posoborowy paradygmat pisma: pisze ono wyłącznie o zagrożeniach piętnowanych przez religję neokatolicką. Milczy natomiast o ryzykach, które ona sama generuje. Przykładowo:

a) Pisze się o Komunji na rękę jako przyjętej praktyce, wskazując, że Hostja musi być natychmiast spożyta. Niedopełnienie tego wymogu powoduje, iż Hostje mogą być łatwo wykradzione i profanowane, np. podczas obrzędów satanistycznych.

b) Nie spotkałem w piśmie artykułów krytykujących ruchy charyzmatyczne, choć kontakty z nimi same w sobie stanowią zagrożenie duchowe; bywają przyczyną zerwania więzi instytucjonalnej z Kościołem lub opętań. Tak było choćby w przypadku sióstr betanek z Kazimierza Dolnego.

2. Pismo promuje nieuznawane przez Kościół objawienia w Medjugorje oraz przykłada nadmierne znaczenie do innych objawień prywatnych. To zdecydowanie nie jest tematyka, którą powinno się epatować nieukształtowanych czytelników.

3. Jednym z tematów numeru (nr 6/2013) były tzw. opętania ekspiacyjne, rozpatrywane w szczególności w odniesieniu do najbardziej znanego przykładu Anneliese Michel. Ta młoda Niemka zgodziła się na prośbę rzekomej Matki Bożej (tak, znów te objawienia prywatne) i dopuściła do opętania swojej osoby, by cierpieć za grzechy innych ludzi i uchronić ich dusze od ognia piekielnego. Wprawdzie pismo zamieściło w tej sprawie również krytyczny głos x. Grefkowicza, ale w ogólnem swem przesłaniu wpisało się w promocję teorji bardzo wątpliwej teologicznie.

4. Pismo nie ma określonej kategorji wiekowej czytelnika, a jego relatywna "powszechność" oznacza, że może stanowić lekturę dla dzieci. W mojej ocenie tego typu treści, w tak prezentowanej formie, nie powinny być dostępne dla osób poniżej 15go roku życia.

5. Komercyjny charakter pisma implikuje zamieszczanie w nim reklam pozycyj, których ortodoksja katolicka budzi jeszcze większe wątpliwości. Oto przykład, odnoszący się wprost do zastrzeżeń, które już wcześniej poruszyłem:



Wydawca "Ezgorcysty" i ww. książek to ten sam podmiot.

Podsummowując, byłbym bardzo kontent, gdyby polscy biskupi uporządkowali obszar pracy egzorcystów i demonologów. Kilka lat temu, w Wielki Czwartek AD 2008 TVP2 wyemitowała film dokumentalny poświęcony wspomnianemu już w tekście przypadkowi śp. Anneliese Michel. Rozmaite protesty, sygnalizujące ogromne niebezpieczeństwo takich produkcyj, rozbijały się między innemi o jeden argument: "ten film został bardzo pozytywnie przyjęty przez polskich egzorcystów i jest przez nich rekomendowany". Sprawa samego miesięcznika "Egzorcysta" ma na tem tle znaczenie drugorzędne.

Nie jest to pismo w 100 % bezpieczne dla przygodnego odbiorcy, ale jeśli odbiera choć część czytelników "Wróżce" itp. periodykom, to powinniśmy się cieszyć. Jego sukces zaś świadczy o istnieniu od lat niszy, której oficjalna prasa katolicka, posiadająca imprimatur, zagospodarować nie potrafiła.

Pytanie graniczne i retoryczne: czy polscy posoborowi biskupi są w stanie rzetelnie i rozsądnie określić wytyczne dla mianowanych przez siebie egzorcystów (i wskazywać do tej posługi odpowiednich kandydatów) ?

piątek, 11 października 2013

Dziękuję za odzew na "list"

Serdecznie dziękuję Państwu za tak liczny odzew na list do Papieża Franciszka. Wszystkie te głosy pokazują, jak ważny temat poruszyłem. Zdecydowana większość komentarzy była zbieżna ze stanowiskiem "Pelagianina", nawet jeśli nie akceptowała formy wypowiedzi.

Nie odcinam się rzecz jasna od poglądów zawartych w poprzednim wpisie, ani od formy, która została uwarunkowana literacko. Nie podpisałem się jednak pod wypowiedzią własnym nickiem, gdyż pragnąłem, aby odzwierciedlała ona myśli przeciętnego tradycjonalisty o pontyfikacie Franciszka. Dlatego też pominąłem np. jakiekolwiek odniesienie do zapowiedzianych kanonizacyj J23 i JP2. Osobiście uważam je za olbrzymi kłopot teologiczny, ale mam świadomość, że nie wszyscy ultrakonserwatyści podzielają ten pogląd.

Niestety myliłem się pisząc pięć miesięcy temu:

Radziłbym zachować spokój względem rozmaitych zachowań Ojca Świętego Franciszka. Powiedziałbym raczej, że jest to pokaz własnego stylu a nie niszczenie papiestwa. Postawa aktualnego papieża jest tak daleka od obowiązującego wzorca, iż wątpię, by ktokolwiek w przyszłosci go kopiował. Franciszek idzie za daleko, za nim pozostaje próżnia. Model duszpasterstwa „radykałów” cieszył się pewną popularnością czterdzieści lat temu, dziś jest równie nie rozumiany jak tradycjonalistyczny. Jestem przekonany, iż większość biskupów świata byłoby łatwiej przekonać do codziennego odprawiania Mszy trydenckiej niż do wyzbycia się siedzib i rozmaitych aspektów władzy doczesnej. Jak to się mówi, „dłużej klasztora niż przeora”.


Są powody do poważnego niepokoju o dalszą przyszłość Kościoła. Posoborowie działało w oparciu o "prawo powielaczowe", a więc o dokumenty niższej rangi, wytyczne, uchwały ciał doradczych itp. Teraz tworzy się "prawo wywiadowe" Papież Franciszek coś mętnie mówi w wywiadzie, ale nic (jeszcze!!) faktycznie nie psuje. Relacje prasowe głoszą, że "reformuje". Potem na szczeblu diecezji powołują się na wolę Fraciszka i coś zaczynają gmerać. Ostatnia dezinformacja głosi, że w RFN dają Komunję Św. rozwodnikom. Lektura wieści wskazuje, że dzieje się to w jednej niemieckiej diecezji. Uważna lektura dowodzi, że nie ma przyzwolenia na ten proceder, ale rozważa się ewentualne "ułatwienia". Prawda zaś jest taka, że na szczeblu parafialnym już od dawna ten świętokradczy proceder ma miejsce, wbrew wszelkiem zasadom prawa kanonicznego.

Cokolwiek by nie mówić o kurji rzymskiej, była ona nadzieją dla nas na rozstrzyganie takich problemów. Była nadzieją jako instytucja nadzorcza, która przynajmniej teoretycznie mogła zainterweniować. "Model Franciszka" oznacza, że korekty nawet jeśli będą się zdarzały, to będą zagłuszane przez swoiste "innowacje". Zachowań patologicznych będzie ponownie coraz więcej, tak jak w latach 60-tych XX wieku.

To oczywiście wersja optymistyczna. Pesymistyczna jest taka, że znikną centralne urzędy wspomagające zarządzanie Kościołem. W ich miejsce nastaną koordynatorzy, moderatorzy i tem podobni ... likwidatorzy. Franciszek nie jawi się bowiem jako wizjoner, innowator, lecz jedynie jako niszczyciel. Jakkolwiek jego model "skromnościowy", to wyciąganie najstarszego rzęcha na Watykanie i mianowanie go papieską limuzyną, nie będzie raczej kopiowane przez hierarchów, to jego modyfikacja, a więc wyprzedawanie majątku zgromadzonego przez Kościół przez XX wieków, jest niemałą pokusą.



Przyszłość Kościoła obarczona jest bardzo dużą niepewnością. Wiemy jedynie, że Kościół przetrwa i będzie istniał do końca świata. Ale jak bardzo się skurczy i co utraci, tego oczywiście nie wiemy. Posługa Franciszka jest rozczarowaniem na każdej płaszczyźnie. Nie oczekiwałem od niego zmysłu organizacyjnego czy liturgicznego, ale liczyłem, że przynajmniej jego nauczanie etyczne brzmieć będzie identycznie i równie dobitnie jak głosy poprzedników. Podejrzewam, iż w czasie tego pontyfikatu największą dynamikę wzrostu pośród grup prawowiernych katolików mieć będą ... sedewakantyści i sedeprywacjoniści.

Czy w tej sytuacji powinniśmy pisać listy do Papieża Franciszka ? Kto ma życzenie, niech je pisze. Ale chyba mamy większą szansę na przekonanie do tradycjonalistycznej wizji Kościoła naszych wikarych, proboszczów oraz biskupów. Wśród nich jest wielu dobrych kapłanów, umiejących słuchać, otwartych na argumenty. Trzeba pokazywać im rozsądną alternatywę, bo posoborowie z hukiem upada.

środa, 2 października 2013

list do Papieża Franciszka

.... niewysłany (jeszcze), bezpośredni i prostolinijny ...

Gdy pół roku temu zostałeś Biskupem Rzymu, przyjąłem Twój wybór z umiarkowanym optymizmem, mając na względzie, jak nieskutecznym arcybiskupem Buenos Aires byłeś. Liczyłem jednak, że będziesz zachowywał się (choćby i wbrew sobie) z minimalnym szacunkiem dla urzędu, który Ci powierzono. Że będziesz potrafił wznosić się ponad własną medialność, ponad swoistą skromność stanowiącą faktycznie jakże oryginalną odmianę pychy. Że będziesz starał się być pasterzem całego Kościoła, świadkiem wiary i orędownikiem cywilizacji życia...

Tymczasem każdy dzień Twego papieżowania przynosi nowe rozczarowanie. O ile trwanie przy zamieszkiwaniu w Domu Świętej Marty zamiast w apartamentach papieskich na Watykanie można traktować jedynie jako fanaberię, to mówienie o swoich poprzednikach jako o "narcyzach", jest już zwykłą nieprawdą. Od kilkuset lat żaden z papieży nie żył w luksusach przekraczających status społeczny przedstawiciela włoskiej wyższej klasy średniej. Masz usta pełne walki z "lobby gejowskim", ale Twoją pierwszą decyzją jest mianowanie jednego z jej przedstawicieli swoim pełnomocnikiem w Instytucie Dzieł Religijnych.



Jakże szybko straciły na znaczeniu Twoje codzienne kazania! Zaprzepaszczona została szansa na przekazywanie w przystępny sposób prawd katechizmowych i ewangelizację. Przytłoczył je natłok różnych przynajmniej nieostrożnych wypowiedzi. Z początku kuria rzymska próbowała je interpretować czy ... cenzurować, zdejmując ze stron internetowych (dywagacje o zbawieniu niekatolików), lecz gaf i wpadek jest za dużo: stosunek do homoseksualizmu, dopuszczanie do Komunii Św. rozwodników pozostających w związkach niesakramentalnych, ocena teologii wyzwolenia, ślepota na problem imigrantów w Europie, marginalizacja walki z aborcją oraz chwaścik najświeższy: potępienie prozelityzmu. Kto wychwyci wśród tych dyrdymałów sprawy istotne: apel o chrzczenie dzieci z nieprawego łoża, o ile ktokolwiek z bliskich prosi o chrzest, tudzież przypomnienie kapłanom, że sakramenty winny być darmo udzielane ?!

Osobnym obszarem Twej aktywności jest destrukcja dzieła Benedykta XVI. Nie chodzi tu oczywiście o stroje, lecz o doktrynę. Wszystko, co on scalał, jest ponownie rozmywane, jak za najgorszych czasów Pawła VI i Jana Pawła II. Bez szczególnego uzasadnienia, lekką ręką ograniczyłeś prawo zawarte w „Summorum Pontificum” względem zakonu Franciszkanów Niepokalanej. Czy to nie kuriozalne, że franciszkanów prześladuje ktoś, kto przybrał imię Franciszek ?!

Ale sądzę, że najwięcej szkód mogą przynieść Twoje próby reformy systemu zarządzania Kościołem. Tworzysz struktury równoległe, ograniczasz i kwestionujesz własną władzę w celu wzmocnienia kolegializmu. Trudno o bardziej przereklamowany zasób w "skarbcu" posoborowych śmieci teologicznych. Zmiana nie jest ani oznaką żywotności ani celem samym w sobie. Kto nie wie, co należy osiągnąć, niech się nie bierze za zmienianie tego, co go otacza. Czemu chcesz tak wiele zmieniać w Kościele, skoro uważasz, że pod wieloma względami nigdy nie było w nim tak dobrze jak dziś ?!

Półrocze Twoich rządów stanowi z pewnością najgorszy czas dla Kościoła od czasu Soboru Trydenckiego. Byłbyś znakomitym proboszczem opiekującym się ubogimi i wykluczonymi gdzieś na przedmieściach Buenos Aires. Każdy awans powyżej tej pozycji był niestety pomyłką. Najlepsze, co mógłbyś zrobić dla Kościoła, to odejść natychmiast na emeryturę. Wtedy po Twoich działaniach pozostałby jedynie niesmak, byłbyś ciekawostką w wielowiekowej historii Kościoła. Możesz zapisać się w niej znacznie gorzej ...

Pelagianin

P.S. Oczywiście staram się pamiętać, że Pan Bóg pisze prosto po krzywych linjach. Istnieje zatem możliwość, iż to właśnie Ty za niecałe dwa tygodnie wypełnisz prośbę Matki Bożej Fatimskiej i poświęcisz Rosję Niepokalanemu Sercu Maryi. Wprawdzie nic nie wskazuje na to, abyś planował takie działanie, ale wiemy, iż któryś papież kiedyś to uczyni. Tej intencji poświęcam tegoroczne październikowe modlitwy różańcowe.

wtorek, 24 września 2013

O modnym filmie i modnej dolegliwości

Na ekrany kin wchodzi nowy film "Małgośki" Szumowskiej. Ponieważ obraz zbiera nagrody, jest głośny, modny, obecny w mediach, etcetera, to i ja o nim słówko napiszę. Dzieło zatytułowane "W imię" już na wstępie odbiera premię, bo za głównego bohatera ma kapłana homoseksualistę. Ten fakt sam w sobie powoduje, że jedni ów film promują, a drudzy - wręcz przeciwnie.

Druga z wymienionych recenzji jest wręcz nadkompletna, bowiem streszcza całe dziełko. Z jednej strony można uznać ją za wystarczającą, bo informacja o scenie przedstawiającej kopulujących facetów dostatecznie zniechęca do wytworu pani Małgośki & co. Z drugiej strony, podejście do homoseksualizmu (zwłaszcza wśród duchowieństwa) i popkultury zaprezentowane przez recenzenta "Polonia Christiana 24" pozostawia nas bezbronnymi względem tych zagadnień. Pozostaje w świadomości społecznej jedna narracja na ten temat - właśnie taka jak w "GW" i w filmie "W imię". Nawet jeśli deklarowanie pociągu do własnej płci jest teraz częstsze, bo modne, to stłuczenie termometru nie spowoduje, że gorączka minie. Tymczasem problem homoseksualizmu oraz jego specyficznej odmiany, pedofilji w duchowieństwie polskiem istnieje. Głośna sprawa byłego nuncjusza apostolskiego na Dominikanie Józefa Wesołowskiego jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Zdziwilibyśmy się wszyscy, jak potężna jest podstawa tejże góry ...



Ponieważ filmu nie widziałem i żadną miarą nie zachęcam Państwa do zainwestowania weń dwu godzin i kilkudziesięciu złotych, chciałbym ostrożnie nachylić się nad twórcami omawianego dzieła. Zaobserwowałem tu bowiem ciekawe zależności, rzadkie nawet jak na branżę "rozrywkową". Scenarzystami są Małgorzata Szumowska i Michał Englert a główne role grają: Andrzej Chyra, Mateusz Kościukiewicz i Maja Ostaszewska. Pomijając Chyrę pozostałych można traktować jako jedną wielką rodzinę. Pierwszym mężem Szumowskiej był Englert, a aktualnym jest Kościukiewicz. W międzyczasie "tfurczyni" dorobiła się też potomka z montażystą Jackiem Drosią. Z kolei aktualną konkubentką Englerta jest Ostaszewska. Dodajmy jeszcze, iż zarówno Szumowska jak i Englert pochodzą z rodzin mocno umocowanych w branży filmowej, co zapewne ma niebagatelne znaczenie dla zdolności do pozyskiwania funduszy na film, także z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Nie sprawdzamy, czy ów nepotyzm przekłada się na walory artystyczne, ale można sobie poczytać, co widzowie sądzą o grającym tu z poświęceniem Kościukiewiczu.

Współcześni twórcy jakże często głoszą, iż nie da się uciec od swoich pragnień i należy dać im dojść do głosu. W ten właśnie sposób promowany jest przez nich - jako coś normalnego - homoseksualizm. Nie dają jednak żadnej recepty, które skrywane pragnienia należy ujawniać i realizować. Czy wszystkie ? Gdyby tak było, należałoby tolerować każde zachowanie, także pedofilskie, rasistowskie czy antysemickie. Równocześnie takie podejście do natury człowieka należałoby określić mianem antychrześcijańskiego. Kościół bowiem głosi, iż natura człowieka jest zraniona przez grzech. Definiuje złe czyny i zachęca do walki z nimi. Daje środki ku temu oraz obiecuje nagrodę. A co pozytywnego mogą zaoferować światu antychrześcijanie ?

czwartek, 19 września 2013

Ponownie udostępniamy dzieło xiędza Nojszewskiego

Jakiś czas temu znikła z sieci strona internetowa, na której zamieszczono elektroniczną wersję Liturgji rzymskiej xiędza Antoniego Nojszewskiego. Być może ten liczący sobie 100 lat wykład nie ujmuje wszystkich ustaleń historyków liturgji katolickiej, ale dzieło wciąż ujmuje swoją przejrzystością i prostotą.



Na portalu Nowego Ruchu Liturgicznego rekomendowano je w następujący sposób:

Pod adresem: liturgiaxnojszewski.harbuz.pl dostępna jest (w formie elektronicznej) książka "Liturgia rzymska" x. kan. Antoniego Nojszewskiego, profesora liturgii w lubelskim seminarium duchownym. Stanowi ona niezwykle bogate źródło wiedzy o liturgii Kościoła. O dziele tym tak wypowiadał się biskup Niedziałkowski: "Styl jest piękny, zupełnie odpowiedni do wzniosłej treści, którą traktuje. Cechują go głównie prostota i słodycz, chociaż się spotyka ustępy prawdziwie wspaniałe. Autor szczęśliwy ma dar opanowywania uwagi. Czytając jego książkę, doznaje się dziwnego zaciekawienia, które - w miarę czytania - coraz bardziej wzrasta i nie opuszcza czytelnika aż do końca. [...]. Radzę też duchownym i świeckim katolikom by korzystali z pracy ks. Nojszewskiego, w której on zebrał słodycz z najlepszych liturgicznych pisarzy dawnych i współczesnych".


Nie jestem orłem w dziedzinie projektów internetowych, ale potrafiłem przejrzeć zgromadzone na dysku skany, włączyć je do jednego archiwum plików i wrzucić na darmowy serwer. Teraz każdy może sobie ściągnąć "Liturgję rzymską" x. Nojszewskiego, która jest dostępna TUTAJ.

Byłoby mi bardzo miło, gdyby ktoś z Państwa udostępnił tę książkę zainteresowanym w jeszcze dogodniejszy sposób.



AKTUALIZACJA:

Pojawiły się pliki pdf zawierające treść książki x. Nojszewskiego: LINK1 oraz LINK2

Dziękuję :)

poniedziałek, 16 września 2013

Powściągliwość zalecam ....

Od ponad dwu i pół roku słyszymy w internecie pogłoski o chęci utworzenia polskiego, tradycyjnego instytutu kapłańskiego. Pomysł jest oczywiście trafny, inicjatywa zbożna, ale obawiam się, że wiele wody upłynie w Odrze i Zbruczu nim idea ta się zmaterjalizuje.

Wczoraj sporo tradycjonalistycznych stron błyskawicznie udostępniło nowe doniesienia w tej sprawie, jakie pojawiły się na forum krzyż. Wskazywałyby one na znaczne zaawansowanie w realizacji projektu.

(Dodajmy dla porządku, iż inicjatorem powołania bractwa jest łódzki kapłan, ks. Marek Kaczmarek, który pełni funkcję duszpasterza środowiska Tradycji łacińskiej w Łodzi).

Oddajmy głos internaucie o nicku Szturmowiec:

Nowe informacje w sprawie są następujące:
1. projekt konstytucji zgromadzenia trafił w ręce ks. kard. Hoyosa, byłego przewodniczącego Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, który aktualnie studiuje go celem naniesienia ewentualnych poprawek,
2. ks. Kardynał zamierza następnie przedłożyć dokument Ojcu Świętemu,
3. istnieje zatem szansa, że Ojciec Święty podpisze go, powołując tym samym polskie tradycyjne bractwo kapłańskie na prawie papieskim! (..) (..)

Ponadto,
1. cała sprawa znajduje się pod swoistym patronatem pewnego rzymskiego prałata -- przyjaciela ks. kard. Hoyosa -- który pilotuje ją na Wzgórzu Watykańskim,
2. środowisko Tradycji łacińskiej w Łodzi, na czele z ks. Kaczmarkiem, otrzymało ustne błogosławieństwo od ks. Kardynała,
3. w pierwszą niedzielę października, a zatem w wigilię Matki Bożej Różańcowej, łódzkie środowisko tradycyjne będzie przeżywać piątą rocznicę rozpoczęcia przez ks. Kaczmarka regularnego celebrowania Mszy św. w klasycznym rycie rzymskim -- obchody te uświetni obecność na ołtarzu relikwii św. Pawła Apostoła oraz św. Piusa X, papieża i wyznawcy, które w ostatnim czasie zostały podarowane ks. Kaczmarkowi.

Tyle pan Szturmowiec. Na ekranie komputera wygląda to całkiem nieźle, ale dla tak zwanych "insajderów" nius ma strukturę znaną ogółowi Polaków z wiadomości przekazywanych niegdyś przez Radio Erewań. Z pewnych przyczyn nie będę dekomponował całej tej historji na czynniki pierwsze, ale należy mieć rezerwę do koncepcji, która była już bez sukcesu prezentowana w Polsce jako stowarzyszenie życia apostolskiego na prawie diecezjalnem. Czy może udać się załatwić sprawę „wyżej”, skoro nie udało się „niżej” ? Czemu instytut z założenia birytualny miałby zatwierdzić u Ojca Świętego i zainstalować przy komisji Ecclesia Dei poza jakimikolwiek procedurami emerytowany kardynał? Dokąd instytut miałby być skierowany ?

Dodajmy, że za inicjatywą nie stoi do dziś żadna zwarta terytorialnie struktura nieformalna, dysponująca choćby kilkoma kapłanami i prowadząca już regularną pracę duszpasterską w wypracowywanym przez siebie charyzmacie. Mamy do czynienia z tzw. pobożnymi życzeniami.

Marzenia są rzeczą piękną i niezbędną każdemu człowiekowi. Ale marzyciel nie osiągnie swego celu, jeśli nie będzie dobrym organizatorem, praktykiem i pragmatykiem. Osiąganie marzeń opiera się o pracę, nie tylko o samą modlitwę.

Struktury powinny rozwijać się organicznie. Niech więc środowisko łódzkie i jego duszpasterz najpierw obudzą się z letargu, jakim jest pięć lat jednej na tydzień tradycyjnej Mszy w niemal milionowem mieście, celebrowanej przez jednego, tego samego kapłana dla niewzrastającej specjalnie grupy wiernych.

czwartek, 5 września 2013

Przypadki Jacka Stasiaka, biznesmena i księdza

Tego lata nie mamy w Polsce szczególnych problemów ani z osami ani z komarami. Wysypało natomiast buntującymi się duchownymi, aspirującymi do miana medialnych celebrytów. Oto obok Wojciecha Lemańskiego i Krzysztofa Mądela TJ gwiazdorzy sobie w najlepsze podłódzki człowiek interesu Jacek Stasiak.



Ów przedsiębiorczy mężczyzna już od dekady prowadzi fundację pn. "Ekumeniczne Centrum Dialogu Religii i Kultur" , którą założył wespół z pastorem luterańskim Mieczysławem Cieślarem. Fundacja ta najprzód przejęła od ewangelików augsburgskich kościół w Aleksandrowie Łódzkim ("kościół św. Stanisława Kostki"), by remontować i użytkować go, a potem rozwinęła swe skrzydła na niwach edukacyjnej, czytelniczej, tudzież gastronomicznej. Sukcesy te nie wynikają wyłącznie z talentów Stasiaka, lecz są również pochodną jego sojuszu z władzami Aleksandrowa, jednymi z najhojniejszych sponsorów restauracji poluterańskiej świątyni.

W czasach, gdy metropolitą łódzkim był abp Władysław Ziółek, sprawę podległości Jacka Stasiaka (być może zapomniałem napisać, że jest on również księdzem rzymskokatolickim) odpowiednim władzom i strukturom kościelnym udawało się odsuwać na dalszy plan. Zapewne bohater naszej opowieści stawiał komu trzeba flaszkę i pod jej wpływem przymykało się czujne oko zwierzchności, umożliwiając panu księdzu dalsze prace biznesowo - duszpasterskie. Zakazy i ostrzeżenia względem jego działalności pojawiały się i znikały. Jednak coś się musiało w łódzkiej kurji zmienić wraz z nastaniem nowego gospodarza, JE abp. Marka Jędraszewskiego: ponownie zakazano Stasiakowi odprawiania Mszy u św. Stanisława Kostki oraz (sic!) ... zbierania na tacę, a gdy się ostatecznie nie podporządkował woli ordynarjusza, ten nałożył nań suspensę.

Przyzwyczailiśmy się wszyscy, iż massmedia krytykują stereotyp księdza - bogatego grubasa jeżdzącego mercedesem, zblatowanego z władzuchną i troszczącego się głównie o kasę. Tyle, że jeśli mają przed oczyma niemal idealną personifikację swoich uprzedzeń, to dziwnie nie zauważają tych przywar, stają się wręcz stronnikami ich posesjonata. Ślepota dotyka najtęższe głowy dziennikarstwa polskojęzycznego - samego Tomasza Lisa i Gazetę Wyborczą. Jest też dla nas niezłym barometrem: skoro oni kogoś czy coś popierają, to my spokojnie możemy ustawiać się na kontrze do danego zjawiska. Dopiero po paru tygodniach podłódzkich awantur ocykają się coponiektórzy redaktorzy przewodnich mediów narodu i w tym stanie pomiędzy snem a jawą dostrzegają, iż nazbyt łatwo kreują bohaterów: "Odnoszę wrażenie, że dla mediów wystarczy dziś wejść w konflikt z biskupem i ostro go atakować, by stać się bohaterem" - mówi do GW ks. Andrzej Luter.

Zaś dla nas, tradycyjnych katolików, sprawa pozostaje łatwa do oceny. Duchowny nie powinien zajmować się przedewszystkiem sprawami materjalnemi. Jeśli przez lata bez zgód wymaganych przez prawo kanoniczne prowadził działalność gospodarczą, to nic nie usprawiedliwia uchybień ze strony jego i ordynarjusza: porządek prawny powinien zostać przywrócony. Ksiądz Arcybiskup Jędraszewski słusznie czyni, że konsekwentnie pokazuje Jackowi Stasiakowi dwie alternatywy: albo będziesz kapłanem podlegającym takim prawom jak pozostali księża albo zostaniesz wydalony ze stanu duchownego. Podtrzymywanie prowizorek nie służy w szczególności zdezorientowanym katolikom z Aleksandrowa Łódzkiego. On sam być może dąży do drugiego z rozwiązań, bowiem straszy biskupa sądem świeckim. Zobaczymy, jak sobie poradzi, gdy za jakiś czas zmienią się władze miejskie i zakręcą kurek z pieniędzmi ...

sobota, 17 sierpnia 2013

Ciemna strona "Religii rocka"

W związku z awanturą z opracowaniami x. Przemysława Sawy na temat zagrożeń duchowych, zawierających miedzy innemi listę zespołów satanistycznych temat ten ponownie stał się modny. Portal "Fronda" zamieścił wywiad z dr. Sławomirem Hawryszczukiem, autorem książki pt. „Religia rocka”. Rozmowę przeczytałem z zainteresowaniem, mając nieco zastrzeżeń do podejścia zaprezentowanego przez Autora np. względem umieszczania w piosenkach przekazów możliwych do usłyszenia jedynie przy wstecznym odtworzeniu nagrania i postarałem się o "Religię rocka". Na jej okładce krótka notatka: Sławomir Hawryszczuk – z wykształcenia filozof i teolog, kompozytor, poeta …. Słowem, człowiek renesansu.



Hmmmm … Obawiam się ludzi nazbyt wszechstronnych. Niestety, często od interdyscyplinarności do dyletanctwa jest tylko jeden krok. Są dziedziny, w których oczytanie, a wiec zapoznanie się z wieloma opracowaniami, nigdy nie da takiej wiedzy jak analiza źródeł. Mam tu na myśli znajomość tematu na poziomie ogólnym; nie na szczegółowym, na którym trzeba pracować na źródłach.

Książkę zdobi podtytuł "ciemna strona muzyki rozrywkowej", a wszystko to jest opisywane na niemal 250 stronach. Hawryszczuk ma ambicję, by naświetlać dość gruntownie opisywane tematy, dlatego rozpoczyna dziełko od przebieżki po całej historji muzyki, począwszy od Mezopotamji, poprzez muzykę średniowiecza, aż po czasy współczesne. Analogicznie jest z kolejnemi rozdziałami. Te wprowadzenia są takie sobie: ignorantowi nie rozjaśnią w głowie z uwagi na szereg nic mu nie mówiących nazwisk, terminów i hermetyczny język, a osoba przynajmniej „średnio zaawansowana” będzie znała z innych źródeł lepsze wyjaśnienia problemów. Niestety też od samego początku mieszają się w książce tezy z faktami a prawda z fałszem. Autor pisze wszystko, co wie, ale nie wie wszystkiego, co pisze.

Rozdział 1 - Początki przemysłu muzyki rozrywkowej - zawiera streszczenie dokumentów masońskich z wieków XVIII i XIX, wytycznych Kominternu sprzed II wojny światowej, wszystkich postulujących dokonanie przewrotu kulturowego oraz opis egzorcyzmu dokonanego AD 1950 przez kalifornijskiego ... pastora, podczas którego zły duch miał zapowiedzieć, że diabły zawładną młodzieżą Ameryki. Niestety, w tym samym rozdziale wydaje się, że diabły kierują też Hawryszczukiem, bo ów wymienia jako prekursorów hard rocka zespół The Beatles, zaś wśród pierwszej fali tej muzyki wskazuje niejakiego Petera Townhauda z grupy The Moods. Ani piszący tę recenzję ani google nie znają ani takiej grupy ani tego muzyka, występuje on jedynie w polskojęzycznych opracowaniach rozmaitych Sawów i Hawryszczuków, którym zapewne chodzi o muzyka The Who Pete'a Townsenda, biseksualistę, komunistę i propagatora rozmaitych "mądrości" dalekowschodnich.

Rozdział 2 traktuje o zachowaniach gwiazd muzyki rozrywkowej. Ot, taka kompilacja skandali, jaką można przeczytać na jakimś internetowym "pudelku". Nie czuję się szczególnym ekspertem od tej części książki i przeczytałem ją dość pobieżnie. Ale jeśli Autor pisze, że muzycy z grupy Kiss "na koncertach dawali cyrkowe popisy seksualne", to chyba nadmiernie zaufał jakimś protestanckim fantastom z USA lub coś niedokładnie przetłumaczył z angielskiego na polski. Na innych stronach książki pada proste wytłumaczenie, czemu "artyści" tak lubią skandalizować: bo to zapewnia im rozgłos. A czemu lubimy czytać o wynaturzeniach i grzechach ?! Czy to nie bardziej naturalne wytłumaczenie problemu niż notoryczne poszukiwanie masonów, iluminatów i tym podobnych ?

Jakieś 10 spośród 40 stron Rozdziału 3 - Okultyzm, magia, satanizm - ukryte oblicze rocka jest poświęconych powiązaniom masońskim kompozytorów klasycznych - Mozarta, Sibeliusa, Beethovena, Legrosa, Liszta, Verdiego i innych. Dowiadujemy się, że "współcześni kompozytorzy związani z kołami iluminatów to między innymi Szwed Jens Johansson i Fin Joonas Kokkonen. Obaj w 1984 roku uczestniczyli w koncercie zorganizowanym na 60-lecie Wielkiej Loży Finlandii". Ciekawe, czy Autor ma świadomość, że drugi z wymienionych był onego czasu jednym z czołowych fińskich kompozytorów, kimś o randze Pendereckiego czy Góreckiego w Polsce, a pierwszy z wymienionych - dwudziestolatkiem, który w zasadzie nie rozpoczął wówczas jeszcze kariery najsłynniejszego klawiszowca na scenach heavy metalowych ? Zapewne nie, po prostu przepisał skądś oba te nazwiska i zrobił z Jensa wiodącego skandynawskiego kompozytora.

Polscy masoni w muzyce to m.in. Karol Kurpiński, Michał Kleofas Ogiński i być może także Chopin. Po wymienieniu tych nazwisk pędzimy dalej, czytając o sataniźmie, Aleisterze Crowley'u i Antonie La Vey'u.

Dla Autora może to być najważniejszy rozdział, skoro główną tezą jego dzieła jest, iż przemysł związany ze współczesną muzyką rozrywkową, a zwłaszcza rockową, może być skonstruowany celowo, aby osiągnąć demoralizację człowieka Zachodu. Myślę, że teza ta jest mocno przesadzona i nieprecyzyjna. W XXI wieku dobitnie widać, iż system demokratyczny krajów cywilizacji zachodniej stanowi spreparowaną fasadę, za którą kryją się faktycznie rządzący. Kręgom tym może zależeć, aby sterowane masy były niewykształcone i niemoralne, bo takimi ludźmi się łatwiej steruje. Równocześnie, rola „autorytetów moralnych”, a więc aktorów, muzyków i literatów legitymizujących ten układ jest nie do przecenienia, a rewersem tej umowy jest dyktatura „praw autorskich” uprzywilejowująca przedstawicieli i reprezentantów wyżej wymienionych zawodów. Można też sądzić, że wielu ludzi, być może więcej niż we wcześniejszych stuleciach, podpisuje pakt z diabłem w celu osiągnięcia korzyści doczesnych. Nie lekceważę zatem zjawisk opisanych przez Hawryszczuka, lecz chciałbym nadać im właściwą proporcję, istotnie różną od przedstawianej tu karykatury. Muzyka rockowa nigdy nie była, nie jest i nie będzie głównem złem tego świata.

Analizy dra Hawryszczuka rozpoczynają się od czegoś, co budzi grozę – opisu płyty Beatlesów z 1968 r. pt. … Devil's White Album. Grozę budzi w szczególności skrajna niekompetencja Autora, który powtarza tę nazwę na str. 91 i 92. Dla niezorientowanych: odnośna płyta ma tytuł „The Beatles” i najczęściej mówi się o niej jako o „White Album”, „Białej Płycie”, z uwagi na kolor okładki. Dodanie do niej jeszcze diabła to jak zacytowanie nonsensopedii w pracy doktorskiej. Nie potrzeba wiele wysiłku w czasach google, by cytat z wypowiedzi Lennona (Chrześcijaństwo zniknie straci swą moc, rozpadnie się. Nie muszę się nad tym zastanawiać. Mam słuszność i historia przyzna to. Już teraz jesteśmy bardziej popularni niż Jezus Chrystus. Zastanawiam się, kto zniknie pierwszy, Rock and roll czy chrześcijaństwo. ) poprawnie zlokalizować w czasie, tj. datować go na 4 marca 1966, a nie rok 1968, jak czyni Hawryszczuk.

Reszta rozdziału to ponowne jedno-, dwuzdaniowe przeskakiwanie z zespołu na zespół, z nurtu na nurt, by pokazać, jak wiele współczesnych teledysków, piosenek etc. jest nasyconych symboliką masońską, okultystyczną, satanistyczną. Wszystko to bez ładu i składu, bo raz pisze w miarę z sensem o współczesnym blackmetalowcu Nergalu, choć na stronie wcześniejszej (s. 94) palnął: „Członkowie hardrockowego zespołu Deep Purple podczas koncertów demonstrowali przenoszenie przedmiotów siłą myśli”. Przeczytałem w życiu wiele bzdur na temat muzyki rockowej, ale ta jest chyba największa.

Oczywiście krytyka Nergala i jego Behemotha powinna być znacznie bardziej pogłębiona, ale na to nie stać Hawryszczuka. Dla niego wszystkie współczesne nurty muzyczne zdają się być równie złe, przez co nie pisze tego, co w tym rozdziale powinien był zawrzeć. Choćby o fascynacjach okultystycznych lidera Theriona, skądinąd znakomitego kompozytora Christofera Johnssona, który korzysta z tekstów pisanych m.in. w języku enochiańskim przez Thomasa Karlssona i uczestniczy w kierowanym przezeń zakonie Dragon Rouge. Organizacja ta jest ponoć najdynamiczniej rozwijającym się stowarzyszeniem praktyków czarnej magji w Europie Środkowej i Północnej i mówi się, iż właśnie do niej należy m.in. „jasełkowy satanista” „jasełkowego księdza” Adama Bonieckiego.

Zostawiamy znaną tylko naszemu Autorowi organizację „Garry Funkell”, która rzekomo „obrała sobie za cel promowanie artystów, których twórczość była nasycona ideologią okultyzmu i wątkami satanistycznymi” i pomniejsze bzdury i kierujemy się do Rozdziału 4 – Backward Masking Process w muzyce rozrywkowej. Chodzi tu o umieszczanie w nagraniach wmiksowanych przesłań, które słychać jedynie wtedy, gdy się puści taśmę w przeciwnym kierunku. Domniemania te były bardzo częste jakieś 30 lat temu, gdy nie było łatwo odtworzyć nagrania od tyłu. Dziś każdy może to zrobić z plikiem muzycznym, używając oprogramowania umieszczonego w komputerze osobistym klasy PC. U autorów plagiatujących lub bezmyślnie przepisujących prace fundamentalistów protestanckich „badających” podówczas rocka do tematu tego wciąż przywiązuje się niesamowitą wagę, w ogóle nie zastanawiając się, czemu proceder ten miał występować od lat 60-tych po 80-te XX wieku. W pułapkę tę wpadł również Sławomir Hawryszczuk.

Wmiksowywanie jakichś nieczytelnych „od przodu” treści do nagrań jest dostrzegalne. Równocześnie mnóstwo treści antychrześcijańskich czy demoralizujących prezentowanych jest jawnie, stając się nawet przyczyną czyjejś sławy. Po cóż więc, na skalę wręcz masową, mieliby producenci nagrań stosować backward masking ? Większość przykładów w omawianym zakresie, prezentowanych przez Hawryszczuka, które miałem okazję odsłuchać w internecie, wydaje się być przynajmniej naciąganych.

Znaczna część tego rozdziału znów powraca do tematyki okultyzmu i satanizmu w hard rocku. Ponownie pojawiają się tu „zapożyczenia” z innych, analogicznych dziełek amerykańskich, którym bezkrytycznie ufa Autor. Stąd takie passusy: „Na jednym z przyjęć dla brytyjskich dziennikarzy Black Sabbath odprawił fragment czarnej mszy, demonstrując zebranym ofiarowanie Szatanowi młodej dziewczyny, Zespół nie ukrywał, że przed każdym koncertem uczestniczy w takim obrządku, posiłkując się niewinnością rzeczywistej dziewicy, którą ofiarowuje Szatanowi na ołtarzu skropionym krwią koguta”. Po takiej bzdurze oskarżenie Ozzy'ego Osbourne'a o mordowanie kotów podczas koncertów (s. 122) to pikuś.

Patrząc na skalę niekompetencji Autora można się wręcz zastanawiać, czy Sławomir Hawryszczuk nie jest jakimś kryptosatanistą, który zamiast zająć się tematem i ogarnąć w nim rzeczy istotne, a więc fascynacje okultyzmem np. Geezera Butlera (Black Sabbath), Ritchiego Blackmore'a (Deep Purple oraz Rainbow), a zwłaszcza Jimmy'ego Page'a (Led Zeppelin) nie pisze na te tematy za wiele konkretnego, a szczątkowe informacje prawdziwe poświęcone Sabbs czy Zeps toną w powodzi rzeczy zupełnie nieistotnych tudzież nieprawdziwych. Książka jest w swej całości kompromitacją i jej wybrane fragmenty mogą stanowić znakomity argument, iż wszelka krytyka współczesnej muzyki rozrywkowej może być czyniona tylko przez osobę niespełna rozumu.

Wracamy do książki, a konkretnie do Rozdziału 5 – Związki artystów z ideologią New Age. W zasadzie mamy w nim mniej więcej to samo, co we wcześniejszych partjach książki: jako takie wprowadzenie w problematykę, mnóstwo informacji o rozmaitych twórcach i skoki tematyczne: New Age właściwy, problem niezidentyfikowanych obiektów latających czy kościoła wyznawców Elvisa Presley'a.

Wbrew tytułowi książki, dwa ostatnie rozdziały poświęcone są subkulturze techno. Przy ich tworzeniu Autor nie korzystał z niewiele wartych opracowań amerykańskich protestantów, lecz głównie z prac polskich socjologów i kulturoznawców. Nie ma tu list groźnych didżejów i tym podobnych rewelacyj. Te rytmy są jednak jeszcze większym problemem, problemem świata, w którym człowiek staje się coraz mniej istotnym dodatkiem do komputerów. I chyba rozdziały te można ocenić najlepiej, choć również mogłyby być bardziej pogłębione.

W Polsce, przynajmniej od początku lat 80-tych XX wieku muzyka rockowa, była raczej szkołą samodzielnego myślenia niż buntu przeciw społeczeństwu i jego zasadom. Była kontestacją władzy cywilnej, w niewielki sposób krytykującą religię i władze duchowne. Gdy w latach 90-tych oddała pola z jednej strony rodzimemu disco – polo, z drugiej strony – zagranicznej muzyce pop, promowanej przez nowopowstałe media z obcym kapitałem, pozostała niszą, do której ściągali i wciąż ściągają nonkonformiści. Taka jest moja podstawowa diagnoza subkultur najszerzej pojętego rocka w Polsce. Oczywiście, i my mamy własnych satanistów i okultystów, ludzi promujących niemoralność. Ale – ponieważ cała scena rockowa jest relatywnie niewielka, to zbyt częste pisanie o niektórych spośród nich (np. o moim antyulubieńcu, Romanie Kostrzewskim) może być właśnie tą formą promocji, poprzez którą zdobędą większy wpływ na młodzież i społeczeństwo. Niekiedy najskuteczniej jest walczyć ze złem, pomijając w mediach jego obecność. Nieprzypadkowo nasze treści, treści konserwatywno – katolickie – są tak często pomijane przez mainstreamowe media. Uczmy się czegoś od naszych wrogów !

poniedziałek, 29 lipca 2013

Papież Franciszek na ŚDM 2013

Nie śledzę nazbyt dokładnie relacyj z brazylijskich Światowych Dni Młodzieży. Obejrzane w internecie migawki skutecznie zniechęcają do tego, z uwagi na wszechobecne liturgiczne dziadostwo. Jeśli deformy posoborowe było robione w celu narzucenia Kościołowi "szlachetnej prostoty", to u Franciszka prostoty jest tyle, że nawet dla szlachetności miejsca brakuje.



Ciekawsze już mogą być wypowiedzi Papieża kierowane w Brazylii do starszaków. Oto np. przebił się w mediach nius "Papież krytykuje Kościół za to, że traci wiernych na rzecz protestantów". Temat wypowiedzi atrakcyjny dla tradycjonalistów, ale po bliższej analizie wygląda raczej na gieremkowski "fakt prasowy". Wypowiedź Franciszka lepiej oddaje cytat zamieszczony w GWnie: "Czasami tracimy ludzi, ponieważ nie rozumieją, o czym mówimy, ponieważ zapomnieliśmy prostego języka".

Niestety, na oficjalnej stronie Watykanu nie zamieszczono całej tej wypowiedzi po polsku. Ale ani hiszpański oryginał, ani wersja np. anglojęzyczna nie stanowią wprost o ofensywie "zielonych świątków", ich podstępnych metodach, błędach duszpasterskich Kościoła i wreszcie, środkach zaradczych proponowanych przez Franciszka. Papieskie stanowisko pozostaje bardzo ogólne: trzeba się zbliżyć duszpastersko do ludzi, zwłaszcza do wykluczonej biedoty, trzeba zaciśniać solidarność i kolegialność episkopatu.

Rozczarowani ? Bo ja bardzo. Cenię krótkie komentarze Ojca Świętego do codziennej Ewangelii, ale jego wszelkie dłuższe wypowiedzi albo wymagają kreatywnego komentatora (przykład powyżej) albo faktycznie, po wyciśnięciu zawierają niewiele treści o znaczeniu strategicznem. Wszyscy na świecie widzą kryzys Kościoła, mają różne diagnozy i recepty na jego pokonanie. Ale niezbyt rozsądnie na tym tle wygląda wołanie: róbmy to samo, co przez 50 ostatnich lat, tylko, że gorliwiej.

Żeby było zabawniej, w sieci pojawiły się głosy (np. agencja Associated Press, skrupulatnie powtarzana w Polsce), iż mową tą Franciszek w ten sposób bezpośrednio uderzył w "intelektualny styl" Kościoła charakteryzujący pontyfikat jego poprzednika, Benedykta XVI.

Do tej pory nie sądziliśmy, że największym problemem Kościoła brazylijskiego był nadmierny intelektualizm. Myśleliśmy, że było to np. teologja wyzwolenia, zaczadzenie marxizmem i inne choroby o lewicowem podłożu. Teraz już wszystko rozumiemy, prawda? Kryptolefebrysta Benedykt XVI tak umocował złego biskupa Rifana, że ów poprzebierał cały brazylijski "KEP" w złoto i koronki, nakazał im odprawiać Msze Trydenckie, przez co wierni im pouciekali do zielonoświątkowców. Dobrze, że teraz przyszedł dobry papież nr 2, Franciszek i przywraca ład i prostotę.

Byłoby wszakoż za prosto, by na tem zakończyć wpis na blogu. Bo wniosek, że ktoś (ciekawe, kto?) pisze kompletne bzdury nt mów Franciszka, jest i owszem ciekawy, ale chyba lepiej podrążyć treść samych mów.

Zajrzyjmy do wypowiedzi Papieża Franciszka skierowanej do biskupów - delegatów "KEPów" Ameryki Łacińskiej. Kończy ją samokrytyczny zwrot: "Wybaczcie nieład wykładu", z którą to recenzją w pełni się zgadzam. Trudno bowiem poktraktować tę wypowiedź jako programową w pozytywnem rozumieniu. Sporo negatywnych uwag, piętnujących tendencje, z któremi Ojciec Święty się nie zgadza, to zdecydowanie za mało. Od papieża wymaga się więcej niż tylko poganiania: "Kościół ma służyć". Od papieża jak od każdego inteligentnego człowieka wymaga się, aby używał słów zgodnie z ich tradycyjnem znaczeniem. Jeśli Fraciszek mówi, że piętnuje gnostycyzm czy pelagianizm, a faktycznie dowala elitaryzmowi i tradycjonalizmowi, to powstają pytania, czy nie zna znaczenia używanych słów, czy wstydzi się skrytykować bez ogródek pewne formy zachowań kościelnych.

Wreszcie, jeśli dowiadujemy się z franciszkowej wizyty w Ameryce Łacińskiej: "Czasami tracimy ludzi, ponieważ nie rozumieją, o czym mówimy, ponieważ zapomnieliśmy prostego języka", to proszę o podniesienie ręki do góry osoby, które rozumieją te passusy:
Bycie uczniem i misjonarzem to powołanie: jest wezwaniem i zaproszeniem. Daje się w konkretnym „dziś”, ale w „napięciu”. Nie ma statycznego bycia uczniem i misjonarzem. Uczeń i misjonarz nie może posiadać siebie, jego immanencja jest dążeniem ku transcendencji ucznia i ku transcendencji misji.

"Ideologizacja psychologiczna. Chodzi o hermeneutykę elitarystyczną, która w ostateczności sprowadza „spotkanie z Jezusem Chrystusem” i jego dalszy rozwój, do dynamiki samopoznania.

Na zakończenie chciałbym skupić się na kwintesencji franciszkowego podejścia. Nie wiem, czy charakteryzuje ono wszystkich "radykałów", bo mam za małą próbkę badawczą. Ale jeśli do tej pory nie potrafiłbym ściśle zdefiniować, czemu kard. Bergoglio był nieskutecznym pasterzem swej archidiecezji i czemu spustoszy Kościół Zachodni, teraz mogę argumentować używając jego słów, wskazując co krytykuje:
Funkcjonalizm. Jego działanie w Kościele jest paraliżujące. Bardziej niż samym podążaniem postawa taka entuzjazmuje się „wykresem planowania marszruty”. Koncepcja funkcjonalizmu nie toleruje tajemnicy, dąży do skuteczności. Sprowadza rzeczywistość Kościoła do struktury organizacji pozarządowej. Liczą się jedynie sprawdzalne wyniki i statystyki. Stąd można przejść do wszystkich modeli przedsiębiorczych Kościoła. Stanowi on swego rodzaju „teologię dobrobytu” w aspekcie organizacyjnym duszpasterstwa.

Powiedzcie sami, co może wyjść dobrego z równoczesnego:
- odrzucania i niszczenia coraz to innych elementów tożsamości instytucjonalnej Kościoła,
- odrzucania zdrowego rozsądku, który nakazuje nam planować działania i weryfikować ich skuteczność.
- and last but not least: pseudointelektualnego bełkotu ...

Bo mnie się wydaje, że nic nie może. Wprawdzie czasem zdarzają się cuda, ale można o nie prosić Boga dopiero wtedy, gdy się rzetelnie zrobiło wszystko, co jest w ludzkiej mocy.

poniedziałek, 15 lipca 2013

x. Lemański prosi się o suspensę

Dzieje się! Wczoraj, do 21:00 x. Wojciech Lemański miał opuścić parafję pw. Narodzenia Pańskiego w Jasienicy, ale postanowił raz jeszcze postawić na swoim i nie wykonał dekretu JE arcybiskupa Henryka Hosera. Jeśli spotkanie Lemańskiego z emisarjuszami kurji warszawsko – praskiej zostało choć w części rzetelnie opisane przez GW, to były proboszcz winien jest gigantycznego zgorszenia wiernych z własnej parafji. Nie można wykluczyć (vide: mój poprzedni komentarz ), że obie strony sporu nie są szczególnie biegłe w prawie kanonicznem, a po niektórych wymienionych w tekście kapłanach nie spodziewałbym się ponadto jakiejś szczególnej wrażliwości.

Temniemniej sprawa jest coraz prostsza: Lemański nie ma prawa stawiać warunków wykonania dekretu, a prawo kanoniczne w przypadku dekretów administracyjnych nie przewiduje, iż apelacja zawiesza wykonanie woli ordynarjusza. Rację ma tu x. Michalczyk, komentujący sprawę dla Tok FM, choć nie wiem, na jakiej podstawie sugeruje, iż x. Lemański nie ma jurysdykcji. Jest to swego rodzaju antycypowanie działań Arcybiskupa Hosera, Sądzę, iż w najbliższych dniach podejmie on działania w tym kierunku oraz nałoży na nieposłusznego karę suspensy. Takoż przewiduje i red. Krzyżak w „Rzeczpospolitej”.



Przypomnę, iż niemal analogiczna awantura miała miejsce niemal 10 lat temu w archidiecezji gdańskiej. Arcybiskup Gocłowski odwołał wówczas z funkcji proboszcza parafji pw. św. Brygidy śp x. Henryka Jankowskiego, który – wbrew spekulacjom medialnym – poddał się woli ordynarjusza i nie pisał rekursu na Watykan.

Wracając do naszych baranów … Życzyłbym sobie, aby moja kurja wysyłała do Jasienicy lepszych dyplomatów niż xx. Lipka i Trojanowski. Miejscowi parafjanie są z pewnością całkowicie zdezorientowani, a zatem nasyłanie jednych awanturników na drugiego nie ułatwi zakończenia sporu. To raczej misja dla JE biskupa Marka Solarczyka. Ufam, że ten mądry, dobry człowiek i wrażliwy duszpasterz byłby w stanie zasypać coraz głębsze okopy między parafją x. Lemańskiego a resztą diecezji warszawsko – praskiej.

Kończcie natychmiast ten ponury spektakl !!

wtorek, 9 lipca 2013

Lemański, czyli powtórka z Natanka

Opublikowanie dekretu JE abp. Henryka Hosera o usunięciu z urzędu proboszcza w Jasienicy x. Wojciecha Lemańskiego nałożyło się na wieści o odrodzeniu faszyzmu w Elblągu , więc nikogo myślącego chyba nie dziwi, czemu niezbyt istotna decyzja porządkowa dotycząca wiejskiej parafji położonej o 50 km od Warszawy stała się niusem dnia. Trzeba przykryć medialnie realny problem i fajnie, że nie trzeba do tego celu wzywać z urlopu własnych zagończyków. Niech zajadają szczaw, przyglądają się motylom i odpoczywają przed gorącą jesienią.

Przejdźmy do analizy sytuacji, pamiętając, że obaj duchowni wystąpili już raz na scenie Młota na posoborowie, nieco ponad rok temu.

Nie zamierzam dokonywać analizy prawnej biskupiego dekretu, bo ani ze mnie znawca ani miłośnik KPK 1983. Jako miłośnik pięknej polszczyzny krzywię się jednak z niesmakiem na dokument, w którym do jednej osoby pisze się zarówno w pierwszej jak i w trzeciej osobie. Jeszcze mniej podoba mi się brak choćby pogrożenia palcem Lemańskiemu w związku z głoszonemi przezeń błędami ...

Właśnie, jakiemi błędami ? Przeglądając materjały dostępne w internecie nie znalazłem w prosty sposób jakichś ponadprzeciętnych błędów x. Lemańskiego, stanowisk rażąco odbiegających "w lewo" od polskiego, posoborowego mainstreamu. Owszem, jego wypowiedzi w programie żywego Tomasza Lisa



były skrajnie naiwne i nie uwzględniały nikczemności przemysłu stojącego za metodami in vitro. Ale formalnie Lemański nie poparł tej metody. Nie widzę w tych wypowiedziach niczego gorszego od stanowiska abp. Michalika zaprezentowanego w wywiadzie dla Rzeczpospolitej z dnia 28 maja 2013 r. (Metropolita przemyski zdaje się popierać kompromis w sprawie in vitro oraz wcześniejsze regulacje nt. aborcji, aczkolwiek dążyłby do ich późniejszego doprecyzowania zgodnie z zasadami pro life. W ten sposób zmniejsza on szansę na uregulowanie po katolicku kwestji in vitro od razu).

Przypomina mi się sprawa x. Natanka. Również i wtedy hierarchowie posoborowi (kurja krakowska i kard. Dziwisz) nie potrafili celnie i logicznie wskazać i potępić błędów "niepokornego" księdza. Wszystko, co zarzucano Natankowi, wraca i przy Lemańskim: nieposłuszeństwo biskupowi, brak szacunku itp itd. Obaj kapłani oczywiście rażąco naruszyli zasady panujące w Kościele, ale nikt publicznie, w imieniu hierarchji, nie jest uprzejmy, by porozmawiać, choćby i w mediach z każdym z nich i wypunktować błędy.

Podobieństwo kapłanów widać jeszcze w jednem. Każdy z nich posuwa się do insynuacyj względem ordynarjusza. U x. Natanka były to zarzuty chodzenia na pasku masonerji, u x. Lemańskiego są to jakieś dziwne niedomówienia: chce on zarzucić swojemu biskupowi coś tak poważnego, że nie pisze, co.

Przed napisaniem powyższego wpisu chciałem jednoznacznie wesprzeć decyzję mojego Arcybiskupa, nawet biorąc poprawkę na znany mi skądinąd sposób działania kurjalistów, w tem i kurji praskiej. Jednak bliższa analiza przypadku skłania mnie ku nieco większej pościągliwości w sprawie. Oczywiście cieszę się, że tak modernistycznie myślący posoborowy kapłan nie jest proboszczem i nie (de)formuje już sumień wiernych, ale równocześnie nie widzę w pełni przesłanek, że zachowano się fair względem niego jako człowieka.

I jeszcze jedna uwaga. W mrocznych czasach panowania na Pradze generała Sławoja Leszka Głódzia w jawnie bezprawny sposób błyskawicznie usunięto z urzędu proboszcza pewnego bardzo zacnego kapłana. Z tego, co wiem, nie zabezpieczono dobiegającemu wówczas 70tki księdzu tego, co abp Hoser zaproponował x. Lemańskiemu. Nikt się wówczas o sprawie nie dowiedział i o tę osobę nie upominał. Ofiara przyjęła z pokorą niesłuszną karę. Być może powinniśmy być dziś choć trochę być po stronie x. Wojciecha Lemańskiego, nie z uwagi na jego poglądy, lecz z uwagi na szacunek dla każdego człowieka. Wszechwładza kurjalistów uderza w nas tradycjonalistów równie mocno, co w odwołanego proboszcza z Jasienicy. Niech się partacze wezmą do roboty i przestaną robić tyły pryncypałowi. Bowiem niezależnie od tego, że Lemański jako skrajny filosemita jest ulubieńcem wrogów Kościoła, nie trzeba wielkiego wysiłku, by naświetlać ten konflikt z sympatją dla niego.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Allelujki od św. Florjana

Z uwagi na intensywne opady deszczu w niedzielne popołudnie nie dotarłem na Mszę do Zielonki . Oznaczało to bliskie spotkanie trzeciego stopnia z NOMem w godzinach późniejszych. Na chybił trafił wybraliśmy z Żoną NOM o 20tej w praskiej katedrze pw. św. Florjana. Jak się okazało, był to NOM studencki, składający się z bardzo sensownego celebransa i zupełnie doń niedopasowanego chóru młodzieżowego. Oprawcy liturgiczni dawali czadu przez całą godzinę, a to improwizując nad akordami "Nothing Else Matters" Metalliki podczas Kyrie, a to fundując nam jakieś nowe słowa do Gloria, stanowiące wariację nad wersją klasyczną. Ale clou ich koncertu stanowiła pieśń eucharystyczna - "Hallelujah" Leonarda Cohena

Wykon pieśni miał formułę musicalową. Co do formy, nie było najgorzej. Tyle, że treść tej piosenki w oryginale nie jest jakoś szczególnie chrześcijańska

Hallelujah, Hallelujah
Hallelujah, Hallelujah


Your faith was strong but you needed proof
You saw her bathing on the roof
Her beauty in the moonlight overthrew you
She tied you to a kitchen chair
She broke your throne, and she cut your hair
And from your lips she drew the Hallelujah


Hallelujah, Hallelujah
Hallelujah, Hallelujah

a zatem zaśpiewanie jej niezbyt czytelnie po angielsku mogło przynajmniej zastanowić zgromadzonych. Czy poleciał ten tekst? Raczej nie. Jest wysoce prawdopodobne, że wykonano cóś w sakrolyngłydżu z innym tekstem. Ktoś, kto zmienia treść Gloria in excelsis Deo nie powinien mieć przywiązania do jakiegoś szczególnego tekstu, zwłaszcza, że cohenowska "Hallelujah" bywa często modyfikowana.

Mam wszakoż nadzieję, że florjanowi oprawcy liturgiczni nie śpiewają jak leci wszystkiego, co na "alleluję" w tytule. Postaram się tego nie sprawdzać na własne uszy, ale nie zdziwcie się, jak usłyszycie od nich ten szlagier stadionowy



niekoniecznie na NOMie dziękczynnym za zwycięstwa Legii Warszawa.

niedziela, 23 czerwca 2013

Piąteczek u KEPskich

Dowiedzieliśmy się przedwczoraj, że polscy biskupi ograniczyli czas zakazany do Wielkiego Postu. Objęte nim dotąd piątki zostały z przyczyn praktycznych "uwolnione" ze względów praktycznych: często przenosi się na nie uroczystości rodzinne lub szkolne. Konserwatywna część polskiego internetu wyraźnie posmutniała. Tymczasem widzę tu jedynie konsekwencję procesów istniejących, wręcz hulających od przynajmniej kilkudziesięciu lat.



Pierwszem, zupełnie lekceważonem zagadnieniem jest kwestja wolnych sobót, o której pisałem jakiś czas temu:

w dawnych czasach przedłużano sobie cotygodniowy odpoczynek. Historja zapamiętała to w różnych kontekstach. W Polsce – pejoratywnie, pod hasłem „szewskiego poniedziałku”, a więc dnia, w którym kontynuowano picie na umór. Ale Anglosasi znają go jako „święty poniedziałek”, tradycyjny dzień absencyj, znany i tolerowany przynajmniej od czasów industrializacji.

Czy jest jakaś różnica między weekendem składającym się z soboty i niedzieli a weekendem obejmującym niedzielę i poniedziałek ?

Myślę, że tak. Układ aktualnie stosowany powoduje, że to sobota stała się ulubionym dniem tygodnia większości ludzi. Bowiem jest to pierwszy dzień odpoczynku, podczas gdy niedziela to już oczekiwanie na powrót do kieratu. Sporo ludzi spędza weekend w następujący sposób: w piątek wieczorem impreza (bynajmniej niezgodna z pokutną naturą piątku, którą powinniśmy szanować!), w sobotę – odsypianie szaleństwa, w niedzielę: załatwianie spraw zalegających przez cały tydzień. Albo nieco inaczej: w piątek spotkanie ze znajomymi, bo dzięki temu można później udać się na odpoczynek. Tu trudniej o grzech, ale wciąż dość łatwo o niezachowanie postu piątkowego. Prawda, że gdyby weekend obejmował nie szabat, lecz święty poniedziałek, nie doszłoby do wielu grzechów ?


Ale drugą podstawą wspierającą procesy laicyzacyjne jest sama religja posoborowa. Jej antropocentryczny wymiar ("wspólnotowość" widoczna choćby w nowych rytach sakramentów i w samej Mszy) spycha Boga na dalszy plan. Skoro nie jest On najważniejszy nawet w trakcie liturgji, to tem mniejsza szansa, iż będzie najważniejszy poza nią, w codziennem życiu.

KEPscy nie wpoili w naszą naturę pokory wobec Boga ani ducha pokuty. Te aspekty katolicyzmu są niemal nieobecne u współczesnych ludzi, w tem u niżej podpisanego. Ale receptą na tę diagnozę nie jest kapitulacja, lecz walka. Oczekiwałbym zatem od biskupów starań o przywrócenie piątkowi jego właściwego wymiaru. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Od przynajmniej dwudziestu pięciu lat nie mówiło się w kościołach o konieczności powstrzymania się od zabaw w ten dzień. Analogicznie jest z postem bezmięsnym. Wielu praktykujących katolików nie wie o istnieniu takiego obowiązku, a zatem nie przestrzega go. Mogę przyjąć zakład o butelkę dobrej whisky, że KEPscy przed 2020 r. zniosą posty piątkowe kierując się "względami praktycznymi".

Ktoś może zapytać: czy te przepisy są w ogóle istotne? "Nikt ci nie broni pościć, nikt cię nie wyciąga do dyskoteki, nikt za ciebie nie wypije pięciu piw". Przed wiadomym (anty)Soborem powoływaliśmy się chętnie na św. Tomasza z Akwinu, wskazującego, że dwa byty idealne, a więc państwo i Kościół, powinny współpracować w jednym, najistotniejszym celu, którym jest doprowadzanie dusz do zbawienia. Herezja wolności religijnej w państwach katolickich przeciwstawia się udziałowi państwa w tej misji, do czego już się jakoś dostosowaliśmy w ostatnim półwieczu. Jednak teraz pojawia się jej jakby dopełnienie: również i Kościół porzuca, redukuje swą misję wspierania człowieka w jego dążeniu do nieba.

Demon Soboru Watykańskiego II coraz głośniej podpowiada swoim wyznawcom aksjomat nowej religji. W wersji konserwatywnej brzmi on: "wszyscy dobrzy ludzie pójdą do nieba", a w wersji liberalnej: "wszyscy pójdą do nieba". Skoro tak, to można spokojnie zaorać upierdliwych tradycjonalistów i potem odpocząć po ciężkiej pracy ... Choćby i w darkroomie ...

wtorek, 28 maja 2013

Inna strona parafji pw. św. Stanisława Kostki w Warszawie

Nie ma chyba warszawiaka, który nie znałby żoliborskiego kościoła pw. św. Stanisława Kostki. Świątynia ta położona tuż przy placu Wilsona (prawdziwy warszawiak zawsze wypowie to nazwisko przez „W” a nie z angielska przez „Ł”) jest bowiem sanktuarjum bł. x. Popiełuszki. To tam odbywały się koncelebrowane przez niego (nowe) Msze za Ojczyzne w latach 80-tych, a po zamordowaniu x. Jerzego - pielgrzymki do jego grobu.



Jako iż śledzę lokalne imprezy kultury masowej, interesują mię perypetie warszawskiego festiwalu URSYNALIA odbywającego się w kampusie SGGW na Ursynowie. Kilka dni temu okazało się, że na koncert nie dojadą legendarni brodacze z ZZ Top, a dziś pojawiła się informacja stawiająca cały fest pod znakiem zapytania.

Urzędnicy miejscy nie wydali zgody na imprezę ze względów bezpieczeństwa. Adresatem decyzji jest Fundacja BONUM … Przeczytawszy tę wiadomość, zacząłem sprawdzać dane dostępne w Google, bowiem aktualny – nieudolny – organizator URSYNALIÓW jest mi znany od lat jako nieudolny organizator festiwalu heavymetalowego Hunterfest 2009. Pod kogo się ów typ podczepił ?

Wszystkie źródła internetowe wskazują, iż w Polsce jest jedna fundacja Bonum. Jest to fundacja działająca przy ww. parafji św. Stanisława Kostki, a jej prezesem jest aktualny proboszcz, x. Tadeusz Bożełko.

Tożsamość podmiotu poświadczają rozmaite wpisy w Internecie:

Organizatorem całej imprezy są Samorząd Studentów Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego oraz od 2009 roku Fundacja Bonum i Arena Live Production.

Ursynalia to nie tylko koncerty. Organizatorzy pamiętają także o najbardziej potrzebujących. Przychód z festiwalu zostanie przekazany fundacji Bonum.

"W odpowiedzi na e-mail dotyczący Warsaw Student Festival - Ursynalia 2011 uprzejmie wyjaśniam, iż Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie nie powinna być jego adresatem, gdyż organizatorem imprezy masowej i podmiotem odpowiedzialnym za prawidłowość przeprowadzenia Ursynaliów była Fundacja BONUM z siedzibą w Warszawie przy ul. Hozjusza 2...."


Czemu piszemy o sprawie na „Młocie Na Posoborowie” ?

No bo w zeszłym roku fundacja x. Bożełki zaprosiła na Ursynalia m.in. legendarny thrashmetalowy zespół Slayer. Ci weterani bardzo głośnego grania są zapewne bezpodstawnie pomawiani o satanizm, ale ich twórczość (okładki płyt, teksty utworów) w XXI wieku z pewnością wyczerpuje znamiona bluźnierstwa. Okładka poprzedniej płyty Slayera była oprotestowana przez chrześcijan na cały świecie i, jeśli dobrze pamiętam, została zakazana w kilku krajach świata. Pozwolę sobie jej nie zamieszczać na blogu, ale każdy szczególnie zainteresowany łatwo ją odnajdzie.

Zaś w tym roku gościem x. Bożełki będzie m.in. Bad Religion – punk rockowy zespół oznacza sprzeciw wobec wszelkiej zorganizowanej religii.



Organizatorzy merytoryczni tegorocznego festiwalu Ursynalia rozpoczęli swą samokrytykę w sprawie porażki koncertu ZZ TOP od słów „daliśmy dupy”. Jestem przekonany, że to samo można powiedzieć o katolickiej Fundacji Bonum i jej organach statutowych. Jak można nie pełnić żadnego nadzoru nad profilem zapraszanych wykonawców w organizowanej przez siebie imprezie ?

p.s. aktualizacja z dnia 29 V 2013: Ur(s)ynalia otrzymały zgodę miasta, impreza się odbędzie !!

środa, 15 maja 2013

Problem papieża Franciszka, problem kurji rzymskiej

Minęły pierwsze dwa miesiące pontyfikatu Ojca Świętego Franciszka. Niby nic się w ich czasie jeszcze nie stało, ale środowiska postępowe mają nadzieję, iż obecny Papież spowoduje podobne „wietrzenie Kościoła”, jak uczynił był to pięćdziesiąt lat temu Jan XXIII. Trwa więc karnawał zachwytów nad skromnością i prostotą Ojca Świętego. Każda jego decyzja, czy to o przyjętem imieniu, uproszczeniu ubioru, wyborze miejsca zamieszkania itp. itd. wywoływała pochwały ze strony środowisk nigdy dotąd jakoś nie przodujących w ultramontaniźmie. Równocześnie ci sami komentatorzy zaczęli dostrzegać kościelnych konserwatystów i tradycjonalistów, krytykując ich koncentrację na formie, uosabianej przez porzucony papieski mucet. Wszystko to niebezpiecznie mi przypomina sytuację z polskiego podwórka i zachwyty wrzaskmediów nad rządami Słońca Peru oraz piętnowanie przez nich moherów, pisiorów i innych kołtunów.



Czy ci tradycjonaliści są aż tacy płytcy, by robić awantury o „czerwone pelerynki” ? Z pewnością jakaś grupa katolików ceniła Ojca Świętego Benedykta XVI głównie z pobudek estetycznych, ale nie przeceniałbym częstości tej argumentacji. Większość tradycjonalistów (poza sedewakantystami) doceniała relatywny konserwatyzm doktrynalny bawarskiego papieża, a zwłaszcza jego zasługi w zakresie odnowy liturgji rzymskiej. Niepokoi nas nie tyle skala bieżących zmian, co ich orientacja: są modyfikacją stanu dotychczasowego. Jest to samo w sobie niebezpieczne, bo pięćdziesiąt posoborowych lat przyzwyczaiło nas, że kościelne reformy („reformy”) jakże często wprowadzane są bezmyślnie, dla nich samych, bez minimalnego szacunku dla przeszłości. Jakakolwiek innowacyjność kościelna nie budzi zaufania w tych warunkach.

Radziłbym zachować spokój względem rozmaitych zachowań Ojca Świętego Franciszka. Powiedziałbym raczej, że jest to pokaz własnego stylu a nie niszczenie papiestwa. Postawa aktualnego papieża jest tak daleka od obowiązującego wzorca, iż wątpię, by ktokolwiek w przyszłosci go kopiował. Franciszek idzie za daleko, za nim pozostaje próżnia. Model duszpasterstwa „radykałów” cieszył się pewną popularnością czterdzieści lat temu, dziś jest równie nie rozumiany jak tradycjonalistyczny. Jestem przekonany, iż większość biskupów świata byłoby łatwiej przekonać do codziennego odprawiania Mszy trydenckiej niż do wyzbycia się siedzib i rozmaitych aspektów władzy doczesnej. Jak to się mówi, „dłużej klasztora niż przeora”.

Pewne niebezpieczeństwo stanowią kardynałowie doradcy Ojca Świętego. Zagrożeniem jest precedens powoływania ciał, które być może mogą mieć własnych „ekspertów”, działających jak złowrodzy doradcy „grupy reńskiej” podczas Soboru Watykańskiego II. Po samych kardynałach nie spodziewałbym się za wiele złego: jedynie dwóch spośród ośmiu pracowało w watykańskiej administracji i dyplomacji. Sądzę, że jest to kolejny przykład tezy znanej nam z PRL-u pt. „Co się zbiera, gdy są kiepskie zbiory? Plenum!” Porównując ich wpływ na Kościół względem np. niezapomnianego Jurka Klugera, kolegi Jana Pawła II i … loży B’nai Brith uspokajałbym przed tem ryzykiem. Każdy układ nieformalny byłby groźniejszy niż ta decyzja, pokazująca absolutny brak zaplecza Papieża Franciszka. Szkodliwość doradców to maksymalnie 0,2 pieromariniego, podczas gdy Kluger to przynajmniej 10 pieromarinich.

W tem miejscu tekstu godzi się sprzedać jedną z jego głównych tez. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż główne frakcje kardynałów włoskich, a więc Bertone’a i Sodano wsparły na konklawe kandydaturę kard. Bergoglio, gdyż uznały go za niegroźnego outsidera. Stare lisy kurialne wiedzą, co może zrobić człowiek, który nie ma nawet własnego sekretarza osobistego. Otóż może osobiście dzwonić do kioskarza, zegarmistrza lub szewca. Skąd ten wniosek ?

Doba każdego człowieka ma jedynie 24 godziny. Dla osób piastujących stanowiska kierownicze to o wiele za mało względem potrzeb. Zwykły szary dyrektorzyna może mieć jedynie sekretarkę organizującą pracę szefa. Im wyższy szczebel zarządzania, tem droższy czas przełożonego. Decyzje wymagają przygotowania i przemyślenia. Przełożony, który ma w godzinach pracy nadmiar wolnego czasu, z pewnością nie wydaje optymalnych rozkazów. Gazety mogą piać z zachwytu, że abp Buenos Aires Bergoglio w kardynalskich czasach sam sobie gotował posiłki. Ja zaś zastanawiam się, na co istotniejszego zabrakło mu czasu. No i łatwo znajduję odpowiedź na swe wątpliwości : na promocję ideału katolickiego kapłana („W seminarium duchownym w Buenos Aires nigdy nie było tak niewielu kleryków, jak dzisiaj – napisał x. Krystjan Bouchacourt, przełożony dystryktu Ameryki Południowej FSSPX) oraz na zachęcanie katolików, by wypełniali obowiązek wysłuchania Mszy w niedzielę („80 proc. Argentyńczyków deklaruje się jako katolicy, ale niespełna 2 proc. z nich uczestniczy w niedzielnej Mszy św.”). Tak wygląda długookresowa skuteczność naszego nowego Ojca Świętego. Nie wierzcie w efekt papieża Franciszka : ilu ludzi pod wpływem jego prostoty zaczęło przestrzegać przykazań ? Ilu sprzedało majątki i rozdało je ubogim ?

Czynnikiem potęgującym opisane powyżej przypuszczenia jest wiek Papieża. Osiem lat temu, tj. po poprzedniem konklawe, wprowadzenie przezeń reform ogólnokościelnych byłoby bardziej prawdopodobne niż obecnie. Dziś 77-letni Franciszek nie wydaje się być optymalnym kandydatem do restrukturyzacji centrum Kościoła. Czyli do czego? O co chodzi we wrzawie wokół kurji rzymskiej ?

W normalnych warunkach kurja względem Kościołów lokalnych ma się identycznie jak siedziba korporacji do jej oddziałów krajowych. Centrala zajmuje się planowaniem strategicznem, rozwojem nowych technologij, kontrolą i innemi procesami, poprzez które można zarządzać całością. Samodzielność jednostek terenowych jest relatywnie niewielka, wymaga się od nich w szczególności realizacji zadań definiowanych przez siedzibę. W teorji organizacji i zarządzania relacje między tymi dwoma podmiotami (principal – agent problem) są jednym z najczęstszych tematów badań, bowiem zawsze występuje między nimi twórcze napięcie, walka o władzę, pieniądze i najlepszych pracowników.

W czasach przedsoborowych relacje te kształtowały się wręcz modelowo: kurja pobierała od Kościołów krajowych środki finansowe i rekrutowała misjonarzy, by krzewić wiarę katolicką pośród ludów dotąd pogańskich. Odpowiadała za czystość doktryny oraz politykę kadrową. Kryzys Kościoła nie został rozpoczęty poprzez Sobór Watykański II. Laicyzacja, sekularyzacja oraz zorganizowani wrogowie Kościoła działali od dawien dawna. To kurji rzymskiej jako centrum zarządzania zawdzięczamy jednak, że kryzys instytucjonalny ukazał się tak późno, dopiero w drugiej połowie XX wieku. Do tego czasu, począwszy od początku XIX stulecia, kościelna elita "replikowała się" intelektualnie. Idee heretyckie i niebezpieczne były potępiane. Jeśli nawet któryś prałat miał w sobie niewiele nadprzyrodzonej wiary i sympatyzował z wolnomularstwem, nie mógł swych poglądów głosić publicznie, bowiem byłby od razu namierzony przez Święte Officjum i zdjęty z funkcji. W ten sposób bardzo niewielu wrogów doktrynalnych dochodziło do najwyższych urzędów kościelnych. Jednak ich liczba cały czas rosła. Kościół słabł.

Wystarczyło, aby zaledwie jeden człowiek nie widział problemu w odstępstwach doktrynalnych (Jan XXIII) i powołał do kolegjum kardynalskiego osoby podobne do siebie. Błyskawicznie doszło do załamania już podczas wyboru jego następcy, którym został Paweł VI. Ten człowiek konsekwentnie dążył do zmiany odwiecznych zadań Kościoła i zastąpienia ich przez sformułowane przez siebie cele zamykające się w perspektywie doczesnej. Sens istnienia Kurji rzymskiej już wówczas stanął na głowie.

W szczególności stanęła na głowie polityka personalna: najlepszą rekomendacją do awansu w hierarchji kościelnej stało się ... podejrzenie o sympatyzowanie z błędami doktrynalnemi w czasach przedsoborowych. Pion czystości doktrynalnej stał się praktycznie zbędny. Herezja kolegjalizmu i rozwijana autonomja lokalnych episkopatów spowodowała kilka rzeczy. Po pierwsze, system decyzyjny został rozmyty. Problem ten widzimy choćby w listach KEPu. Kiedyś powstawały listy prymasa czy biskupa diecezjalnego - konkretnej osoby. Autor sygnujący dokument był jednoznaczny, przez co osoby opracowujące pismo czuły się za nie odpowiedzialne. Dziś mamy najczęściej listy zespołów lub konferencyj. Kto je przygotowuje? Zapewne młodsi referenci w wolnej chwili pomiędzy nauką gry na gitarze utworu "Barka" a treningiem piłkarskim. Po drugie, centralny ośrodek decyzyjny został osłabiony. Lokalne episkopaty skoncentrowane w teorji na duszpasterstwie znają najlepiej problemy dotykające ludzi z ich kraju. Co gorsza, mogą nawet bezkarnie naginać doktrynę w zakresie moralności, by "pomagać" ludziom.

Posoborowa wielozadaniowość Kościoła z pewnością zwiększyła też kurjalną biurokrację. Pojawiły się nowe zadania: walka o pokój i sprawiedliwość społeczną, nowa ewangelizacja oraz najważniejsze: ekumenizm i dialog międzywyznaniowy. Z czasem ruszyła też "fabryka świętych" i błogosławionych, masowo ogłaszanych zwłaszcza podczas pielgrzymek papieży nowego Kościoła.

No i wreszcie - czynnik ludzki. Ideał Kościoła wojującego został zastąpiony przez Kościół pielgrzymujący. Posoborowy model duszpasterski i osobowościowy zupełnie nie przemówił do mężczyzn. Wcześniejszą surowość i żołnierski dryl miała zastąpić szlachetna prostota, ale jakoś nie wyszło. Mniejsze wymagania dyscyplinarne spowodowały napływ ludzi mniej związanych z doktryną. Karierowicze czy osoby z problemem homoseksualnym zawsze ciągnęły do seminariów. Ale nigdy wcześniej grupy te nie miały tak łatwo z dojściem do święceń i uzyskaniem awansów. Spełniały bowiem w 100 % jedyny warunek serio traktowany jako sito odsiewu w posoborowiu: jakikolwiek brak ciągot do minionych, przedsoborowych czasów. No chyba, że sprowadzały go do przebierania się w koronki i pomponiki.

Prosta, ukształtowana po Soborze Trydenckim, znakomicie zorganizowana struktura zarządzania została rozregulowana. Posiada wciąż z pewnością władzę w wielu aspektach funkcjonowania Kościoła (np. nominacje biskupie), ale czy ma poczucie swej unikalnej misji?! I co kurialiści rozumieją, po tylu latach od antropocentrycznego Soboru Watykańskiego II, pod tem pojęciem ?

Kurja rzymska jest dziś w znacznej części biurokratycznym aparatem służącym posoborowemu ględzeniu. Nie ma w niej zdeklarowanych konserwatystów od czasu powrotu kard. Malcolma Ranjitha na Cejlon. Aktualni członkowie komisji Ecclesia Dei w czasach Benedykta XVI potrafili w ciągu tygodnia wydawać dwie wzajemnie sprzeczne interpretacje, a Antoni kard. Cañizares Llovera, zwany niegdyś „Małym Ratzingerem”, okazał się być kikowym zdrajcą. Papieżowi Benedyktowi XVI nie udało się uporządkować Instytutu Dzieł Religijnych i innych zagadnień objętych aferą „Vatileaks”. Jakkolwiek podchodzę z dużą rezerwą do metod Ojca Świętego Franciszka, nie płakałbym, gdyby wysłał on 3/4 kurjalistów na zieloną trawke, tj. do zadań ewangelizacyjnych w Europie Zachodniej lub innych, bardziej potrzebujących tego terenach. Ale też nie wierzę, by taką decyzję kiedykolwiek skutecznie podjął.